Odtrutka na szczury - Księżniczka wśród skorpionów

Zło zostało pokonane – dzięki Niebiosom i zgodnie z planem. Runęła Lodowa Wieża, rozgromiono Czarną Hordę, odbito Stanicę pod Zimnym Niebem, odzyskano Wyspy Szczęśliwe, uwolniono Rubieże, a król Ligustr II zadał śmiertelny cios tyranowi Północnego Wschodu. Tak zginął Tojad Mordownik, a zły urok został zdjęty z krain i ludów, które niewolił. Po latach łez i trwogi zakończyła się okrutna wojna między ludem elfów a plemieniem szczurów i nareszcie miał zapanować święty pokój oraz święty spokój.

            Król Ligustr westchnął głęboko.

            Po drodze wydarzyło się jeszcze kilka rzeczy. Wielki wąż zmiótł ogonem trzecią część gwiazd, ogromny wilk pożarł księżyc, a złota tarcza słońca pękła na tysiące kawałków. Zostały po niej jedynie rozproszone iskierki, dzięki którym nie utonęliśmy w zupełnych ciemnościach. Święte księgi przepadły nie wiadomo gdzie, a Wyspa Katedralna pogrążyła się w jeziorze, które, wystąpiwszy z brzegów, zalało część królewskich ogrodów i kurników baronowej Robinii. Magia również zniknęła. Innymi słowy, nastąpił z dawna przepowiadany koniec świata. I trzeba było jakoś żyć dalej.

            Przygarbiona sylwetka króla sprawiała wrażenie drobnej i samotnej na tronie z podwójnym, bogato rzeźbionym oparciem i siedliskiem wyścielanym czerwonym adamaszkiem. Ukryta za jedną z wielu kolumn wydzielających boczną nawę sali audiencyjnej, w napięciu obserwowałam królewską twarz przeoraną zmarszczkami smutku i gniewu. Spod krzaczastych brwi ledwo było widać podkrążone oczy. Włosy, niegdyś lśniące srebrzyście, stały się po prostu siwe. Wedle miary naszego ludu król wciąż był mężczyzną w sile wieku, jednak wojenne przeprawy i liczne troski sprawiły, że wydawał się znacznie starszy. I bardzo, bardzo zmęczony. A ja widziałam to i pękało mi serce.

Zdjął z głowy wysadzany perłami diadem, położył go na kolanach, podparł podbródek dłonią i patrzył nieobecnym wzrokiem przed siebie. Tapiserie tkane srebrnymi i złotymi nićmi, jedenastoramienne świeczniki strzegące światła mądrości po obu stronach podwójnego tronu, marmurowa posadzka w czarno-białą szachownicę, która tuż przed podestem przechodziła w turkusową mozaikę z Pieśnią Stworzenia… to wszystko w nikłym świetle słonecznych okruszyn wydawało się zszarzałe, pokryte kurzem i już od dawna nikomu niepotrzebne – jak teatralne dekoracje wiele dni po ostatnim przedstawieniu. Nie mogłam zgadnąć, czy król myśli, że odegrał już swoją rolę i jest jedynie zbędnym aktorem, czy też przygniata go przeczucie kolejnego nieuniknionego dramatu.

Kończył się Miesiąc Zapuszczania Sierpów, było więc już po żniwach i w tej chwili nie groził nam głód, ale mogliśmy się domyślać, że bez słońca zima przyjdzie znacznie szybciej. I nie odejdzie nigdy, tak jak w mrocznych krainach Północy. Pomyśleć, że koniec wojny miał być najszczęśliwszym dniem naszego królestwa…

Sądziłam, że o tej porze sala audiencyjna zacznie już pękać w szwach. Decydująca bitwa ze szczurami zakończyła się dwa tygodnie wcześniej. Król wraz z przybocznymi powrócił do stolicy trzy dni – trzy dni odmierzane klepsydrami i mechanicznymi zegarami – temu, uczynił to jednak bez fanfar, niemal chyłkiem, pod osłoną nocy… czy, w obecnych warunkach, po prostu o tej porze, w której wszyscy z przyzwyczajenia spali. Oczywiście dzięki heroldom wieść o śmierci Tojada Mordownika dotarła do nas wcześniej. Ale straszne znaki na niebie sprawiły, że z początku nie zdołaliśmy w to uwierzyć. Nie znaliśmy bilansu zysków i strat. Wiele rodzin wciąż czekało na synów i córki należących do królewskiej armii. Nie wiedzieliśmy, czy przyjdzie nam fetować zwycięstwo, czy opłakiwać poległych. Dwaj z moich braci jeszcze nie wrócili. Jednak powoli, powoli ściągały do stolicy kolejne oddziały, jak się okazywało, niewiele uszczuplone, więc nowa nadzieja wstąpiła w serca poddanych. Przywykliśmy też do wszechogarniającej szarówki, która zastąpiła nam słoneczne dni i księżycowe noce. Ten dziwny stan na razie był głównie powodem śmiesznych nieporozumień, gdy matki nakazywały dorastającym dzieciom wrócić do domu „przed zmierzchem” i słyszały parsknięcia śmiechem. Póki co nie budził poważnych zmartwień. Ale…

Ale nie dało się ukryć faktu, że nie wiemy, jak w obecnych warunkach będzie funkcjonować przyroda. Sama spodziewałam się najgorszego. Dlatego podejrzewałam, że u drzwi zastanę szambelana, a wokół tronu wszystkich jedenastu ministrów, poselstwa z najdalszych prowincji, królewskiego doradcę, jasnowidza i czarnowidza, ścisk, gwar, podniesione głosy, siwego Dyptama perorującego „A nie mówiłem…”. Tymczasem było pusto i cicho jak makiem zasiał. Bocznego wejścia przy galeriach, tego, z którego skorzystałam, pilnował tylko jeden wartownik. Na mój widok skinął niedbale głową i zrobił mi przejście. Gdyby król wydał polecenie, że chce zostać sam, strażnik na pewno by mnie o tym poinformował. Więc chyba jednak mogłam podejść? Lekko wychyliłam się zza kolumny, ale zaraz potem cofnęłam o krok. Zdjęty diadem pobłyskiwał smutno na kolanach monarchy. Król bez korony nie czeka na nikogo. Nie, nie należało mu przeszkadzać.

Zrobiłam jeszcze krok w tył.

– Kruszyno? – Król uniósł głowę.

Myślałam, że poruszam się bezszelestnie. Ale to znowu były tylko moje płonne nadzieje.

– Jesteś tutaj?

 Król wstał. Diadem spadł z jego kolan i szerokim łukiem potoczył się akurat pod kolumnadę. Chwyciłam go odruchowo, odbiegłam do tronu i obiema dłońmi podałam królowi, chyląc głowę w pokłonie.

– Przepraszam najmocniej…

– Dziękuję – powiedział, odbierając diadem z moich rąk. – Tak czułem, że to ty. – W jego głosie słychać było zmęczenie, ale i coś na kształt radości. Podniosłam wzrok. Rzeczywiście uśmiechał się, choć z pewnym wysiłkiem. Zaraz zresztą usiadł z powrotem. W dłoni nadal trzymał diadem. – A, mniejsza z tym… – wymruczał i powiesił go na poręczy tronu. – Chodź tu, moje dziecko…

Zbliżyłam się jeszcze trochę. Już stałam na turkusowej posadzce.

– No śmiało, siadaj. – Król poklepał się po kolanach.

Spojrzałam na niego z lekkim niedowierzaniem. A przynajmniej mam nadzieję, że na mojej twarzy malowało się coś takiego, nie jakaś dużo głupsza mina.

– Racja, zapomniałem, jaka już jesteś duża. Chciałem powiedzieć, dorosła. To znaczy… Ech… – Król znów westchnął i potarł dłonią czoło. Jednak na jego wargach wciąż błąkał się uśmiech, teraz niemal przepraszający. – Tak więc… cóż cię do mnie sprowadza, duszko?

Z przewieszonej przez ramię skórzanej torby wygrzebałam prostokątne zawiniątko. Wyciągnęłam przed siebie obie dłonie.

– Wasza wysokość, z okazji Dnia Szacunku…

– A-aha… Więc to tak? – Król roześmiał się w głos. Chwilowe zaskoczenie przeszło w rozbawienie, a potem komediowo zagrane zdumienie. Pomyślałam, że nawet on mógł stracić rachubę czasu w tej szarówce bez dnia i nocy. Dzień Szacunku nie był może najważniejszym z elfich świąt, ale…

Głos króla przerwał moje rozmyślanie:

– A czemu tak oficjalnie, moje dziecko?

– W-wszystkiego najlepszego, oj… tato.

– Ale weź się chociaż przytul.

I nim zdążyłam zareagować, chwycił mnie w ramiona i mocno uścisnął. Usłyszałam metaliczny brzęk i kątem oka dostrzegłam, jak diadem, który najwyraźniej spadł z poręczy przy tym gwałtownym ruchu, znów toczy się po posadzce, ale nie wiem, gdzie poleciał, bo straciłam ostrość widzenia.

– A, mniejsza z tym – stwierdził król i przytulił mnie jeszcze mocniej. – Aleś wyrosła, Kruszyno!

– Przez pół roku? – spytałam, próbując bardziej się zaśmiać, niż rozpłakać, bo faktycznie pół roku go nie widziałam. Pół roku temu król wszystkich wolnych, cywilizowanych elfów, król Ligustr II, mój ojciec, wyruszył ze swoimi doborowymi oddziałami, synami i córkami najszlachetniejszych rodów, na front. A to znaczyło, że sytuacja jest tragiczna, że zaraz padnie Mur z Kości Słoniowej i Czarna Horda wtargnie do Złotej Prowincji. Nie wiedziałam, czy jeszcze kiedykolwiek spotkamy się po tej stronie życia.

– To było długie pół roku – powiedział król. Światło w jego oczach przygasło.

– Dużo się zmieniło. – Pokiwałam głową.

– I dużo jeszcze się zmieni.

Wtedy nie rozumiałam prawdziwego sensu jego słów. Sądziłam, że tak jak wszyscy martwi się rozbitym słońcem. Chciałam zapytać, czy nakaże zbieranie zapasów do publicznych spichlerzy i racjonowanie żywności… i czy właściciele latyfundiów zgodziliby się na taki układ, a jeśli, to pod jakimi warunkami…

Król poklepał mnie po plecach i odsunął się nieco.

– Diadem… – przypomniałam sobie.

– Znajdzie się. – Król machnął ręką. – Ale chyba miałaś coś dla mnie?

Wciąż ściskałam w dłoni lniane zawiniątko. Tym razem, speszona, podałam mu je szybko i niezręcznie.

– Jeszcze wiele mi brakuje, ale…

– O, jaka śliczna! – krzyknął król, bo zdążył już rozwinąć lniane zabezpieczenie i odkryć podarunek. – Cudowna… hm… hmmm… apaszka?

– Chustka do rąk! – pośpieszyłam z wyjaśnieniem.

– Tak bogato haftowana? Dziecko drogie! To są… hmmm… malwy?

– Lwie paszcze, żeby strzegły domu… i groszek, na szczęście w interesach, i kwiaty nieśmiertelniczki, żeby zdrowie dopisywało…

Każdy z wyhaftowanych motywów symbolizował jedno życzenie składane obdarowanemu.

– Musiałaś się napracować! – Znów zamknął mnie w swoim niedźwiedzim uścisku.

Mówi się, że elfowie to bardzo uczuciowe istoty, jednak w rodzinie królewskiej nikt nie jest szczególnie wylewny. Kiedy elf wie, że nie wypada mu okazywać smutku czy strachu, z innymi emocjami też zaczyna mieć kłopot. „Śluzy łez są jedne na szczęście i na nieszczęście”, powiada stare przysłowie. Wojna trwała wiele lat. Poddani patrzyli na rodzinę królewską i mieli brać z niej przykład. Mieli zobaczyć słuszny gniew i szlachetną nieustępliwość. Nie rozpacz. Nie panikę. Nie ślepą furię. Staraliśmy się nie poddawać wszechogarniającemu przygnębieniu i czerpać radość z każdego dnia – wiedząc, że być może te dni są już policzone. A mimo wszystko nie sądziłam, że dożyję chwili, gdy tata po prostu wyściska mnie tak mocno i pogłaszcze po głowie jak malutką dziewczynkę.

– Ale włosy wcale ci nie urosły – zaśmiał się.

– Bo je ścinam. To jeszcze nie czas na zapuszczanie włosów – przypomniałam. – Mam dopiero dwadzieścia lat. I to niecałe.          

Był to z mojej strony taktyczny unik. Prędzej czy później musiałam porozmawiać z królem o tym, czy w ogóle będę je zapuszczała, ale w tym momencie naprawdę nie chciałam dokładać mu zmartwień. Dwadzieścia lat to nawet nie jest Pierwsza Dorosłość, więc zdecydowanie za wcześnie na takie deklaracje. Ogólnie byłam bardzo podekscytowana myślą, że już niewiele brakuje mi do dwudziestych drugich urodzin, starałam się też przypominać starszym braciom i siostrom, że nie powinni uparcie traktować mnie jak dziecko, ale bywały w sytuacje, w których właśnie bycie dzieckiem opłacało się bardziej. A wtedy potrafiłam zagrać i tą kartą.

– Tak, tak, Kruszyno. – Król uśmiechnął się, jednocześnie kręcąc głową jakby z niedowierzaniem. – Czasem o tym zapominam, bo… No! Haftowanie idzie ci coraz lepiej. Te maki są jak żywe!

Szczerze mówiąc, były to róże i już miałam na końcu języka, że nikt o zdrowych zmysłach nie dawałby swoim bliskim chustki z makami, kwiatami śmierci i zapomnienia, więc z moim haftem musi być naprawdę słabo, skoro nie zauważył różnicy. Uznałam jednak, że król jest naprawdę zmęczony. A poza tym haftowanie to też śliski temat. Podziękowałam więc pośpiesznie, chcąc jak najszybciej podjąć inny wątek, ale dzięki Niebiosom król zrobił to sam.

– Dla Krotona też coś masz?

Pokiwałam. Dzień Szacunku dotyczył naszych dziadków, ojców, starszych braci, nauczycieli i mentorów. Wszystkich bez wyjątku. Uroczystości tego typu to nie pora na dyskusję o faktycznych czy tylko domniemanych zasługach obdarowywanych. Tym bardziej nie mogłabym przecież pominąć Krotona, mojego najstarszego i ukochanego brata, który zasłużył na docenienie jak mało kto.

Prawdę powiedziawszy, żadnego z braci nie mogłam pominąć, bo wszyscy byli starsi ode mnie. Jednak tylko Kroton, jako wyznaczony do stanu kapłańskiego, nie pełnił służby rycerskiej, dlatego został w stolicy, gdy królewska armia wyruszała na Bitwę Końca Świata. Anemon i Oleander nadal nie wrócili z Północy. Czy do zamku dotarły jakieś wieści o nich? I czy wypadało w tym momencie zapytać? Już otwierałam usta, ale król odezwał się pierwszy:

– Byłaś już o u niego?

– Nie, wasza wy…

– Tato.

– Nie, tato.

Pytanie zupełnie wybiło mnie z rytmu. Nie zdołałam już podjąć kwestii, która nurtowała mnie od cichego powrotu ojca. Tak z ręką na sercu nie mogłabym przysiąc, że nieobecność Oleandra i Anemona bardzo mi dokuczała, ale naprawdę nie chciałam, by stała się im krzywda. Jednak w pytaniu króla zaskoczyło mnie coś jeszcze. W Dniu Szacunku prezenty wręcza się w kolejności starszeństwa. Wie o tym każde elfie dziecko. Dlaczego miałabym najpierw iść do Krotona? Przecież to niegrzeczne. Tak, król musi być bardzo zmęczony, wyjaśniłam sobie, zmęczony i rozkojarzony. Albo nadal ma mnie za małą dzikuskę, która wchodzi na drzewa i podbiera miód leśnym pszczołom. Ta druga myśl zabolała bardziej, niż powinna.

Drobinki kurzu tańczyły w szarawej poświacie wpadającej przez otwory w ażurowych okiennicach z bawolej kości i drewna cedrowego, które pachniało i płakało żywicą nawet sto lat po ścięciu, dlatego uchodziło za bardzo elegancki materiał wykończeniowy. Jeszcze nigdy jego zapach nie wydawał mi się tak przytłaczający.

– A, dobrze, dobrze. – Król przerwał długie milczenie. – To idź do niego czym prędzej i… i przy okazji powiedz mu, że jest zaproszony na wieczerzę.

Miałam nadzieję, że nie zauważył, jak wzdrygnęłam się, słysząc słowo „wieczerza” .

– Tak jest, wasza wysokość. – Skłoniłam głowę.

– Ale czemu tak oficjalnie, Kruszynko?

– Tak jest, ojcze.

Król westchnął kolejny raz. Gdy opuszczałam salę audiencyjną, zauważyłam jeszcze, jak przyklęknął i usiłował sięgnąć po perłowy diadem, który wtoczył się gdzieś pod tron. Pomogłabym mu, gdyby nie fakt, że pewnie nie chciał, abym widziała te ciut niezgrabne wysiłki, mało licytujące z monarszą godnością – tak samo jak diadem walający się po podłodze. Cóż. Był ono symbolem władzy nadanej przez Niebiosa i lud, przez krew naszych przodków i ich heroiczne czyny, ale sam w sobie nie stanowił świętego artefaktu. Choć pewnie nie wypadało nim ciskać. Zresztą monarcha powiedział „czym prędzej”. Nie łudziłam się, że ten pośpiech wynikał z Dnia Szacunku i moich nieudolnych haftów. Miałam przekazać zaproszenie. O ile było to zaproszenie. Przecież nie od dziś mówi się, że królewskie życzenie jest dla nas rozkazem. A fakt, że król wszystkich wolnych, cywilizowanych elfów był także naszym tatą, niczego w tej materii nie zmieniał.

Wspólna wieczerza rodziny królewskiej była organizowana raz w miesiącu. „Nikt nie przełknąłby większej ilości flegmy i leguminy”, zwykła mawiać moja najstarsza siostra Pokrzywa, która tylko wówczas musiała wracać z koszar i nienawidziła tej uroczystości jeszcze bardziej niż ja. Oczywiście cieszyło nas, że mamy okazję się zobaczyć, ale zamienienie choć słówka w czasie wystawnej kolacji graniczyło z niemożliwością. Było głośno, nudno i na pokaz.

 Kroton, jako oficjalnie wyłączony z linii dziedziczenia, nie miał obowiązku w niej uczestniczyć (chyba że pojawiło się królewskie zaproszenie, takie jak to). Sadzano nas według wieku i moje miejsce zawsze wypadało za królewną Konwalią, więc obie umierałyśmy z nudów. Minstrel prezentował zwykle improwizację, która, jak twierdził, „powinna przypaść do gustu elfom o wyrobionym guście”. Kilka razy korciło mnie, aby powiedzieć mu, że użył słowa „gust” dwa razy. I że kluczowym terminem jest „powinna”. Ale oczywiście mogłam tylko siedzieć cicho jak mysz pod miotłą i wyobrażać sobie jego minę, gdybym faktycznie uraczyła go podobnym tekstem.

Królowa zwykle wpatrywała się w granatowy sufit sali biesiadnej i jego złotą polichromię wyobrażającą gwiazdozbiory. Zasłuchana, niczego nie jadła, dlatego nie wypadało rozpoczynać wieczerzania, choć kiszki grały nam marsza tak głośno, że musiało to stanowić całkiem stosowny akompaniament tych niewczesnych popisów melorecytatorskich.

Dla mnie największą bolączką oficjalnych rodzinnych spotkań było, że odbywały się na oczach całego dworu – a przynajmniej wszystkich najważniejszych dostojników i najwyższych rangą wojskowych. Zasiadając z jednej strony królewskiego stołu, twarzami do reszty sali, czyli czterech ław prostopadłych do naszej, byliśmy tak naprawdę podani jak na półmisku tym wszystkim ciekawskim spojrzeniom. Fakt, że między nami poddanymi znajdowało się jeszcze proscenium dla minstrela czy zespołu trubadurów, niczego nie ułatwiał. Przeciwnie, czułam się częścią tego nieciekawego przedstawienia ocenianego przez znudzoną, nieprzychylnie nastawioną widownię. Nie raz i nie dwa z wesołego gwaru wyłowiłam jakąś kąśliwą uwagę pod adresem swojej urody – czy raczej jej braku. Większość elfów ma jasne włosy i cerę. I wyjątkowo niską tolerancję na poważniejsze odstępstwa od tej reguły. Zdaje się, że jeden generał Tęgoskór pochwalił kiedyś coś w moim wyglądzie, ale czym prędzej wyrzuciłam to z pamięci.

Oficjalne kolacje wymagały też długich, mozolnych przygotowań. Samo wiązanie i drapowanie sukni trwało z dwie godziny, a jestem pewna, że bez pomocy Kokoryczki, mojej garderobianej, zajmowałoby jeszcze więcej czasu. Biesiadowanie też przeciągało się do późnych godzin nocnych i następnego dnia, gdy rozbrzmiewało się pianie kogutów baronowej Robinii, byłam ledwo przytomna. Skoro jednak większość tego nadgorliwego drobiu potonęła… Cóż, uznałam ten fakt za jeden z nielicznych plusów końca świata.

Gdy opuściłam salę audiencyjną, schody paradne zaprowadziły mnie w dół. Wyślizgane przez tysiące stóp, odkształcone podczas niekończących się parad i defilad, obłupywane przez buty niezliczonych delegatów, posłów, magnatów i książąt krwi, były tak zdradzieckie, że musiałam skupić całą uwagę na samym procesie schodzenia – krok po kroku. Stopnie, choć szerokie, nie dawały wcale tak pewnego oparcia. I oczywiście schody nie miały poręczy, byłaby to przecież asekuracja w bardzo złym guście, okropnie pragmatyczna i zupełnie nie w elfim stylu. Myślałam o zastępach służby, które musiały szorować ten biały marmur dzień w dzień. I o tym, że marmur jest materiałem bardzo podatnym na zniszczenia. Przecinające go delikatne żyłki przypominały rozgałęziające się dopływy rzeki, a Kroton twierdził, że szare, owalne i podłużne kształty widoczne w jego strukturze to muszle, pancerze i rynsztunek podmorskich ludów, które żyły tu jeszcze przed pojawieniem się naszego plemienia. Patrzyłam pod nogi i zdawało mi się, że widzę nieznane krajobrazy odległych lądów. Czasem miałam wrażenie, że stąpam po powierzchni wody i jeden nieostrożny ruch może pogrążyć mnie na zawsze w białej kipieli. No i oczywiście potknęłam się kilka razy, nim dotarłam na dół.

Słowo „wieczerza” wynurzyło się z mojej pamięci chwilę po tym, jak trzewiki dotknęły bezpiecznej kamiennej alejki prowadzącej przez środek otoczonego arkadami dziedzińca. Był pusty, tak samo jak zewnętrzny dziedziniec Śpiewającej Fontanny. Na wysokości Rotundy Pięciu Wiatrów poczułam zmęczenie. Gdyby nie fakt, że minęłam już samą fontannę, chętnie przysiadłabym na jej brzegu i posłuchała, o czym szemrze woda. Ale wolałam nie zawracać.

Kroton miał swoją celę – a także skryptorium, laboratorium i obserwatorium – na wyższych kondygnacjach Wieży Północnej. Zwykle odwiedzałam go co kilka dni, a w czasie kanikuły nawet częściej. Stolica jest położona w kotlinie, więc latem panuje w niej trudny do opisania zaduch. O tej porze zostają tu jedynie najubożsi – oczywiście jak na standardy Miasta Królewskiego – oraz administracja i dwór, czyli my. Większość mieszkańców przenosi się do swoich czasowych, górskich rezydencji. Już w połowie Miesiąca Farbiarzy, Pluskw i Goździków gwarne place uniwersyteckie pustoszeją i na rozpoczęcie zajęć akademickich trzeba czekać aż do drugiej połowy Miesiąca Wrzosów. Choć Kroton ma tylko trzydzieści dwa lata, czyli jest dopiero w połowie drogi do Drugiej Dorosłości i nie mógłby oficjalnie pełnić żadnej funkcji na Uniwersytecie, wiedzą dorównuje niejednemu z profesorów. Tak przynajmniej uważam.

Możliwe, że miałam pecha, bo początek moich studiów zbiegł się z zaostrzeniem sytuacji na froncie. Wiele zajęć odwołano z powodu alarmów o nadciągających piorunowych smokach – zresztą rzekome bestie okazywały się nieodmiennie zwykłymi jesiennymi burzami. Część wykładów zastąpiono ćwiczeniami praktycznymi: jak nie umrzeć z głodu bez kuchcika, jak odróżnić grzyby jadalne od trujących, jak rozpalić ognisko za pomocą krzesiwa. Nie dowiedziałam się niczego poza tym, czego nauczyła mnie już wcześniej Żabie Oczko. Poza tym brakowało kondycji.

Wydało się też, że nie umiem jeździć konno. Złotokap zaproponował nawet, że podaruje mi kucyka z Włości – powiedział to chyba tylko w nadziei, że jego żart spodoba się Konwalii, która z kolei podobała się jemu, ale niestety odeszła za daleko, by uczestniczyć w tej niewinnej krotochwili, i nikomu nie było do śmiechu. A przynajmniej nie mnie, bo Złotokap jeszcze chwilę rozkoszował się swoim poczuciem humoru. Jedynie kilkoro z lepiej urodzonych elfów umiało poprawnie trzymać miecz. A to tylko utwierdzało mnie w przekonaniu, że jeśli wrogie wojska faktycznie podejdą pod bramy, wątłe siły żandarmerii, oddziały ochotniczej obrony i tunele ewakuacyjne na nic się nie zdadzą.

Po całym dniu biegania przez zarośla i machania patykiem wracałam do zamku ledwo żywa – zdyszana, pokryta siniakami we wszystkich kolorach, pokąsana przez komary i zła jak osa. Czułam, że tylko tracę czas. Ale jeśli nie zasypiałam zaraz po kąpieli (czy raz nawet w kąpieli), ostatkiem sił wdrapywałam się po schodach Północnej Wieży i prosiłam, by Kroton poćwiczył ze mną mowę traw albo białą kaligrafię. Szkoda, że tym razem nie udawałam się do niego na jedną z takich lekcji!

Do Wieży Północnej było już całkiem niedaleko. Dokuczał mi jednak gorąc. Drobiny słońca dawały znacznie mniej światła niż ono samo, ale jeszcze nie zauważyłam spadku temperatury – na razie wydawało mi się, że jest tak samo upalnie jak zawsze podczas kanikuły. W zaistniałej sytuacji powinnam się cieszyć, że jeszcze nie odczuwamy wszystkich konsekwencji tej kosmicznej katastrofy, ale skupiłam się na tym, jak bardzo piecze mnie w gardle i jak kaftan klei mi się do pleców. Mogłam spakować bukłak z wodą. I zjeść śniadanie. Królewskie „czym prędzej” znaczyło „czym prędzej”, ale jak natrętna much wracała myśl, że król mógł posłać do Krotona jakiegoś długonogiego giermka, który mniej by się męczył na stromych schodach Wieży Północnej. Bo przecież poza haftowaną chusteczką miałam bratu do przekazania niezbyt miłe wieści. A może już wie? Albo przynajmniej spodziewa się? Na pewno rozmawiał z królem po jego powrocie. Powinnam była odwiedzić brata wczoraj, a najlepiej przedwczoraj, i o wszystko dokładnie wypytać. Dlaczego nie zrobiłam tego wcześniej?

A usłużna pamięć odpowiedziała: bo ci zabroniono.

Aż do dziś miałam nie opuszczać Wieży Południowej. Najpierw myślałam, że zakaz dotyczy tylko mnie, więc zachodziłam w głowę, co takiego mogłam przeskrobać, nawet o tym nie wiedząc. Przerywałam starszym w pół słowa? Nigdy. Uciekałam z lekcji tańca i śpiewu? Już nie (w czym bardzo pomógł fakt, że pół roku temu zawieszono je do odwołania). Wysyłałam bez pozwolenia gołębie pocztowe? Też nie. Bibliotekarz poskarżył się, że wynoszę książki nieodpowiednie dla panienki w moim wieku? Królowa dawno przestała zwracać uwagę na te donosy. Zwłaszcza że siwy jak gołąbek Dyptam za wybitnie niestosowne uważał również takie pozycje jak „Przebogaty atlas świata żuków i chrabąszczy” albo „Palatalizacja spółgłosek tylnojęzykowych w tekstach liturgicznych Marchii Złotego Środka”. Zresztą ostatnio za jego poradą i nawet z pewną przyjemnością wypożyczyłam jakiś rycerski romans, w którym wcale nie było romansu, więc sumienie miałam czyste jak łza. Ale z poleceniem królowej nie mogłam dyskutować.

Gdy drugiego dnia tego niezawinionego więzienia dobiegły mnie podirytowanie głosy Konwalii i jej garderobianej Psianki, zrozumiałam, że jedziemy na tym samym wozie z sianem.

– Czy ja jestem jakąś mniszką albo dzieciobójczynią, żebym musiała teraz żyć uwięziona w wieży? – lamentowała Konwalia. Jej złote loki lśniły w słońcu jak najprawdziwsza korona, którą nosiła tylko podczas największych uroczystości, choć z wyraźną przyjemnością. Ze swojego okna cztery piętra wyżej mogłam obserwować, jak maszeruje nerwowo po wąskim tarasie w tę i we w tę, za każdym razem mijając Psiankę wychyloną przez balustradę tak, że aż się o nią bałam.

– Jeśli wierzyć baśniom, wasza miłość, to królewny również były zamykane w wieżach – zauważyła przytomnie Psianka.

– Ale tylko po to, by mogły spotkać księcia, który wybawi je z tej niewoli. A nie po to, by go n i e spotkać!

Oho, pomyślałam. Czyżby sprawy z którymś fatygantem zaszły za daleko? I to królewna dostała szlaban za coś, a ja tylko siłą rozpędu? Nie zawsze wierzyłam w zdrowy rozsądek mojej pięknej siostry, ale nie sądziłam, by zachowała się niegodnie akurat tuż przed powrotem króla, naszego ojca. Kogo więc tak wypatrywała Psianka?

Może właśnie podczas wieczerzy się dowiem, myślałam, próbując dodać sobie animuszu przed ostatnim etapem wspinaczki. Każda z czterech wielkich wież zamkowych ma inną wysokość. Ta północna była oczywiście najwyższa. Powitało mnie skrzypienie dębowych odrzwi. I grobowy chłód. Pot na mojej skórze zmieniał się jakby w warstewkę lodu, a mróz ścinał krew w żyłach. Jestem zgrzana i trochę zmęczona, wytłumaczyłam sobie, tylko dlatego ten orzeźwiający powiew wydaje mi się taki nieprzyjemny. A jednak szłam na górę z gulą w gardle i sercem bijącym jak na alarm. Co piętro, dwa robiłam przerwę, by uspokoić jego nerwowe kołatanie. Krew szumiała mi w uszach. Odwykłam, powiedziałam sobie. Znowu widać mój brak kondycji. Może powinnam zacząć biegać albo…

To tępe dudnienie również wzięłam za swój przyśpieszony puls. Do czasu, gdy poczułam, jak mury dygocą. Zamarłam w połowie drogi. Co się dzieje? Jakieś osuwisko w kopalniach jadeitu na drugim brzegu jeziora? Czy ta wieża może runąć? Mam uciekać? Biec po Krotona, który został na górze, czy…. I nagle rozległ się jego krzyk.

Nie potrafiłam rozróżnić słów, choć byłam pewna, że nie jest to jęk bólu ani trwogi. Zdawało mi się, że Kroton woła coś w obcym, nieznanym mi języku, i że odpowiada mu dziwne echo, jakiego w tej wieży jeszcze nie słyszałam. Ale też nie przypominałam sobie, by mój najstarszy brat kiedykolwiek podnosił głos.

Niepokojące dźwięki z góry świadczyły chyba o jakiejś szarpaninie. Czyżby do obserwatorium wdarł się intruz?, myślałam gorączkowo. Dlaczego nie zabrałam ze sobą sztyletu?!, wyrzucałam sobie, choć wcale nie byłam taka pewna, czy potrafiłabym go użyć. Może powinnam sprowadzić straż?

– Zatrzymaj go! – krzyknął Kroton.

Tym razem zrozumiałam polecenie. I nawet przez chwilę nie wątpiłam, że jest skierowane do mnie. Bo oto pół piętra wyżej zza zakrętu wypadł szary wilczur. Nie wydawał się taki duży. Warknął ostrzegawczo, zniżył pysk, zjeżył sierść na postrach. Czułam jednak, że wystraszył się mnie bardziej niż ja jego. Ta myśl przyniosła mi ulgę. Rozpostarłam ramiona, by zagrodzić psu drogę. Starałam się wykonywać ten gest powoli, aby nie spłoszyć zwierzęcia, choć byłam przygotowana na to, że jeśli ruszy w dół, będę musiała objąć go za szyję. Na szczęście w tym miejscu schody stawały się wąskie i niemal dotykałam palcami obu ścian korytarza. Nie byłam może najlepszym przykładem elfiej postury, bo do tej brakowało mi tak ze stopę albo dwie, ale przy odrobinie starań mogłam zatarasować swoim ciałem taką drogę, i to całkiem sprawnie.

Wilczur łypnął na mnie, ale położył uszy po sobie i przestał warczeć. Żabie Oczko powtarzała, że mam dobrą rękę do zwierząt. Uśmiechnęłam się przyjaźnie. Liczyłam, że pies wkrótce uspokoi się zupełnie, wyczuwając, że żadna krzywda mu z mojej strony nie grozi. Że grzecznie zaczeka na nadejście Krotona – czy nie słyszałam jakichś kroków na schodach u góry? Jego sierść, choć nieco skudlona, musi być bardzo miękka, pomyślałam, może dałby się pogłaskać? A wtedy wilczur rzucił mi się do gardła.

W ustach poczułam metaliczny smak krwi. Pociemniało mi przed oczyma. Usłyszałam jeszcze coś w rodzaju dudnienia, pogłosu albo echa… I w ostatnim przebłysku świadomości wyłowiłam z niego słowa trzy słowa. „Piołun, ty kretynie!”.

+++

Ciemność ustępowała perłowej szarości gdzieś w dali rozświetlonej prostą lampą do czytania. Zapach nafty i konopnego knota rozpoznałam prędzej niż znajome mury obserwatorium. Leżałam bezwładnie na sienniku wyłożonym cielęcymi skórami i przykryta kocem. Ból wrócił, ale nie od razu. Przybrał na sile, gdy próbowałam odwrócić głowę w bok. Tylko próbowałam, bo była ona unieruchomiona dwoma jaśkami przewiązanymi chyba jakąś szarfą. Westchnęłam głęboko, wciągając w nozdrza zapach kurzu i łabędziego pierza. Skoro lampa jest zapalona, to pewnie zaraz wróci Kroton i wszystko mi wyjaśni. Byłam ciekawa, co się stało z wilczurem. Ale może nie to mnie powinno interesować. Usiłowałam zebrać w policzkach trochę więcej śliny i przełknąć. Zabolało, choć nie tak mocno. Więc pewnie struny głosowe też był całe. Postanowiłam sprawdzić.

– Bra… bracie? – raczej wyszeptałam, niż zawołałam. Mój własny głos wydawał mi się dziwnie obcy w tym smutnym składowisku, które bardziej przypominało opuszczoną stajnię niż zaplecze obserwatorium astronomicznego. Te wszystkie mapy nieba porozkładane na stole, te lunety ze skomplikowanym systemem szlifowanych szkieł stały się z dnia na dzień zupełnie bezużyteczne. Teleskop stojący jedną kondygnację nad nami pozwalał dokładnie widzieć kratery Księżyca – a teraz nie było już Księżyca i jego kraterów.

Dostrzegłam ruch. Dopiero teraz zrozumiałam, że ktoś siedzi przy stole. Zajął krzesło jak najdalej od lampy i może przez ten kontrast z obszarem światła miejsce to wydawało mi się spowite nieprzeniknionym mrokiem. Ledwo rozpoznawałam kontury ksiąg porozkładanych na blacie, rulonów z mapami i kałamarza. Nie przypuszczałam, że w pomieszczeniu jest ktokolwiek poza mną.

Był. Wstał i powoli zmierzał w moją stronę. Nie był to jednak Kroton. Włosy miał ciemniejsze od naszych, w kolorze wilgotnego piasku, i znacznie dłuższe, a cerę, o ile mogłam ocenić w tych warunkach, bledszą. Bledszą nie tylko od skóry Krotona, ale większości znanych mi elfów. Poruszał się niepewnie, w dodatku chyba lekko utykał, nie umiałam też ocenić jego wzrostu, bo szedł jakby przygarbiony. Byłam już całkowicie pewna, że nigdy wcześniej nie widziałam go na zamku.

– Z kim mam… przyjemność? – zapytałam.

– Przy… jemność? – powtórzył za mną cicho, przystając w pół kroku. – To chyba nie było… przyjemne?

Mówił dość wyraźnie, choć mocno zaciągając. Sądząc po akcencie, mógł pochodzić z którejś z nadmorskich prowincji leżących przy Ostatniej Granicy, terenów najbiedniejszych i najokrutniej doświadczonych wojną. Dobre Niebiosa, możliwe, że przeżył nawet rzeź Rubieży, pomyślałam, choć ta tragedia miała miejsce długo przed moimi narodzinami, a chłopak zdawał się niewiele starszy ode mnie – albo nawet w moim wieku. Tak czy owak, był nietutejszy i na co dzień nie posługiwał się dworskim językiem. Czyżby jeden z tych uciekinierów, którzy tuż przed Bitwą Końca Świata szukali schronienia w stolicy, nim ostatecznie zamknięto siódmą bramę w murach miasta?

Wciąż patrzył na mnie wyczekująco. Próbowałam pokręcić głową, ale tylko syknęłam z bólu. Uśmiechnął się półgębkiem – może ze współczuciem, może z politowaniem.

– Chciałam zapytać o pańską godność…– wyjaśniłam.

– Godność? – powtórzył nieco pewniej. Prawdopodobnie rozpoznał słowo, ale nie potrafił umiejscowić go w kontekście. To była moja wina – im bardziej się niepokoiłam, tym większej liczby skomplikowanych formułek używałam. W królewskich komnatach sprawdzało się to całkiem nieźle. Ale tutaj? Przeklinałam własną głupotę. Ten elf mógł doświadczyć jakiejś niewyobrażalnej tragedii, skoro przybył do nas z tak daleka. Przecież nie chciałam upokorzyć go, dając do zrozumienia, że jest prowincjuszem.

– Pytałam… jak panu… – zająknęłam się i poprawiłam. – …jak masz na imię. – Nie będzie bardzo grzecznie, ale będzie klarowne. – Jak masz na imię? – powtórzyłam głośniej i wolniej. Tak głośno, jak pozwalał mi ból, tak wolno, jak dało się bez wzbudzania podejrzeń, że robię to specjalnie, aby na pewno zrozumiał.

Zamilkłam w oczekiwaniu. Chłopak prychnął.

– A po co ci ono? – odpowiedział. – To chyba nie jest teraz szczególnie paląca kwestia, mylę się?

Akcent nie zniknął, ale bariera językowa najwyraźniej tak. Widać jednak nie pomogło to nam przełamać lodów.

– Starałam się zrozumieć, kim jesteś i co tu robisz – odrzekłam możliwie prosto i możliwie bez urazy.

Zmierzwiona grzywka opadała mu na oczy tak, że niemal ich nie widziałam. Czułam jednak na sobie jego wzrok, czujny i zimny.

– A ty kim jesteś i co tu robisz?

Zamarłam. Nigdy nie twierdziłam, że w rodzinie królewskiej mogę uchodzić za szczególnie znaczącą personę. Jednak nie wyobrażałam sobie, by ktokolwiek na zamku mnie nie rozpoznał. Choćby i leżącą na sienniku, z jaśkami wokół szyi. Nawet jeśli ten chłopak dotąd nie widział księżniczek, musiał wiedzieć, że najpiękniejsza z królewskich córek szczyci się złotymi lokami i rumianą cerą, a ta starsza i ta młodsza, znaczy ja, włosy mają popielate, a skórę ogorzałą. Fakt, jak wyglądam ja, Pokrzywa, no i Kroton, był przez poddanych ciszej lub głośniej komentowany. Czy on naprawdę nie wiedział, kim jestem? Nawet jeśli przybywał z daleka, musiał kojarzyć opisy i konterfekty. Albo te niewybredne piosenki śpiewane po karczmach, choć dziwnym trafem bardzo popularne nawet na salonach… A przede wszystkim – co robił w samej stolicy, na naszym zamku, w Północnej Wieży, u Krotona elf, który mnie nie zna?

Zacisnęłam dłonie na kocu. Zmierzyłam chłopaka ostrożnym spojrzeniem. Czy mój brat w ogóle wie, że on tu jest? A jeśli to ten intruz? Jeśli skrzywdził Krotona, zranił go albo… Nie, przecież nie opatrywałby moich ran. Ale jeśli to Kroton udzielił mi pomocy, a ten zaatakował go po jakimś czasie, znienacka, kiedy byłam nieprzytomna….? Co mogłam zrobić tu, z tego siennika, leżąc między poduszkami? Przede wszystkim zachować zimną krew. Zrozumieć sytuację. I nie dać po sobie poznać, ile wiem. To ostatnie wydawało się najłatwiejsze – póki co nie wiedziałam absolutnie nic.

Próbowałam podnieść się do pozycji półleżącej.

– Lepiej jeszcze nie wstawaj – powiedział chłopak. – Krzywdę sobie zrobisz. Znaczy… jeszcze gorszą.

To była troska czy próba unieruchomienia mnie? Ostrożnie sprawdzałam, które moje mięśnie są sprawne, napinając je po kolei. Wilczur chwycił mnie za gardło, a ja musiałam runąć w tył, na schody, i stoczyć się razem z nim na półpiętro. Tak przynajmniej wnioskowałam z faktu, że byłam solidnie poobijana. Ale cała. Nie licząc gardła. Dziękować Niebiosom. Wszak nawet przez zwykły upadek na tych schodach mogłam skończyć z rozłupaną czaszką i przetrąconym karkiem.

– Lepiej, żeby ktoś przy tym był – odezwał się niespodziewanie elf z obcym akcentem. – Ja nie mogę ci pomóc, bo… no… widzisz… Bo mam nie podchodzić. – I rozłożył ręce.

– Więc… co tu robisz? – powtórzyłam jedno z zadanych już pytań, przemilczając setkę innych, które cisnęły mi się na usta.

– Miałem ci powiedzieć, że…

Przerwał, chyba szukając w pamięci jakiegoś słowa. Choć zatrzymał się kilka metrów ode mnie, poczułam, że pachnie mieszanką ziół, z których rozpoznałam tylko maciejkę i berberys. A także mokrą sierścią.

– …że przepraszam.

– A! – ucieszyłam się zupełnie nieadekwatnie, jak zawsze, kiedy uda mi się wreszcie zrozumieć trudną tylko dla mnie zagadkę. – To był twój pies?

– Jaki znowu pies? – Chłopak zmarszczył brwi.

– Ten uciekający wilczur. Który mnie za… a… – W ostatniej chwili uświadomiłam sobie, że skoro przybysz przeprosił mnie za swojego pupila, to lepiej nie wypominać mu faktu, że zostałam zaatakowana. –  Który się mnie przestraszył – dokończyłam trochę niezgrabnie. Niemniej dobre maniery nakazywały, by teraz winę wziąć na siebie. Przynajmniej do czasu wyjaśnienia dokładnie minionych wydarzeń.

– To wilk! – Chłopak nieoczekiwanie żachnął się.

– Taki maleńki?

Nie znam się na wilkach, nigdy nie widziałam żadnego na oczy, ale w dzieciństwie słyszałam, że szczurzy wojownicy dosiadają ich jak my koni. Musiały być więc potężniejszych rozmiarów.

– Bo jest jeszcze młody! – Chłopak wyglądał na śmiertelnie obrażonego. – Odezwała się ta wielka!

Odwrócił głowę w bok i wbił wzrok w posadzkę. Słyszałam jeszcze, jak mruczy pod nosem: „I wcale się nie przestraszył”. Oraz coś jakby „Nie każdy musi być wielki” albo „Nie zawsze musi być wielki”.

Odebrało mi mowę. Jego zwierzę, powiedzmy, że wilk, mało nie rozpłatało mi gardła. Nawet pomijając fakt, że jestem królewską córką i że moja krzywda mogła by się bardzo źle skończyć dla domniemanego wilka i jego właściciela – to chyba nie był najlepszy moment na bronienie honoru swojego zwierzątka i przy okazji wypominanie mi niskiego wzrostu. Konwalia przy niemal każdej okazji powtarzała, że chłopcy w tym wieku to idioci, a dziś wyjątkowo byłam skłonna jej uwierzyć. Chyba jednak nie należało być taką miłą.

– Mam nadzieję, że nie był wściekły – wymruczałam niby do siebie, ale tak, aby usłyszał. Faktycznie podniósł głowę, a spod skudlonej grzywki błysnęły jasne oczy.

– Wściekły? – powtórzył za mną. – On zawsze jest wściekły – powiedział, na Niebiosa, z wyraźną dumą.

Trafił tu z daleka, jest obcy w obcym mieście, nie mogę być dla niego zbyt surowa, powtarzałam sobie w myślach, bo prawdę mówiąc, miałam ochotę na niego zwyczajnie nawrzeszczeć. Co to za powód do radości? Musiał nie pojąć moich słów. A podnoszenie głosu pewnie na nic by się nie zdało. Przecież nawet nie miałam pewności, czy moje gardło wydobyłoby z siebie głośniejsze tony.

– Pytam o taką chorobę – wyjaśniłam.

– No tak, jest trochę chory – przyznał chłopak. Nie wiedziałam, co ma na myśli, nawet nie byłam pewna, czy mnie zrozumiał, ale było w jego głosie dość smutku, by przeszła mi cała złość. Szkoda, że ból w okolicach szyi nie ustąpił tak łatwo.

– Nie martw się – powiedziałam powoli i wyraźnie. – Jestem odporna na zaklęcie wścieklizny. W dzieciństwie byłam nieco eksponowana na zły urok, oczywiście tylko prewencyjnie, w niewielkich dawkach, bo jako księż… Chciałam powiedzieć, że na dworze konieczne są względy bezpieczeństwa…

Znowu plotłam trzy po trzy, używając zbyt skomplikowanych słów. I mało się nie wygadałam, że jestem królewską córką. Jedyna pociecha, że chłopak chyba nie bardzo mnie słuchał, skupiony na kontemplowaniu kamiennej ściany po lewej i swoich myśli. Przez chwilę milczeliśmy oboje. Aż w końcu rzucił:

– Dobrze, że Szakłak cię obronił.

– Szakłak? Kto to?

– No przecież… Mój starszy brat – odpowiedział lekko zniecierpliwionym tonem, jakby musiał tłumaczyć mi oczywistość. A może ten wilczur – czy tam wilk – naprawdę mnie zagryzł i trafiłam do Świata pod Skalnym Niebem, który leży w podziemiach i gdzie wszystko stoi na głowie? Tak się przynajmniej czułam, gdy z nim rozmawiałam. Postanowiłam jednak robić dobrą minę do złej gry.

– Twój starszy brat… Pomógł mi, tak?

– Yhm.

– A… a dałeś mu już prezent? – spytałam niezbyt mądrze dla podtrzymania rozmowy.

– Prezent?

– Na Dzień Szacunku – przypomniałam.

– Jaki znowu Dzień Szacunku?

Czy on kpi ze mnie w żywe oczy? Mógł nie wiedzieć, kim jestem. Ale żeby nie rozumieć, o jakim święcie mówię? Niektórzy z królewskich doradców od dawna gardłowali, że prowincje za Rzeką Bawełnianą zbyt są narażone na ataki barbarzyńców z Północnego Wschodu i że to kres elfiej cywilizacji, ale dzieliłam te słowa przez dwa. Albo dwadzieścia. Lecz oto spotkałam elfa, który pochodził z terenów, na których nie czczono Dnia Szacunku. Kiedyś powiedziałam, że to doprawdy koniec świata. Teraz jednak, gdy przeżyłam prawdziwy Koniec Świata, musiałam być ostrożniejsza w ferowaniu takich wyroków. I uzbroić się w cierpliwość. Przynajmniej póki nie wróci Kroton i nie uwolni mnie od obowiązku zabawiania rozmową tego gościa z bardzo, bardzo daleka. Może u nich nazwa tej uroczystości brzmi nieco inaczej?

– W tym dniu okazujemy naszym ojcom, braciom i nauczycielom… no, szacunek. Mówimy, że są dla nas ważni. Wyrażamy to drobnymi podarkami. Muszą być one wykonane ręcznie, przez nas samych i…

– Pierwsze słyszę – burknął chłopak.

Wzięłam głęboki wdech, potem wydech i, nim zdążył zareagować, podniosłam się na łokciach. Wcale za bardzo nie bolało.

– Czy tu gdzieś jest moja torba? Taka skórzana, prostokątna…

Chłopak wskazał głową na krzesło bliżej lampy.

– Tam chyba stoi?

– Możesz mi ją podać?

Zawrócił, sięgnął po torbę, zrobił kilka kroków w moją stronę i zamarł.

– Miałem nie podchodzić – przypomniał sobie.

– Proszę.

Ni to westchnął, ni prychnął.

– Ale w razie czego to będzie twoja wina – ostrzegł i podał mi torbę, odsuwając się na całą długość ramienia, jakbym miała go ugryźć. Tyle dobrego, że nią we mnie nie cisnął. Pod jego bladą skórą wyraźnie rysowały się napięte mięśnie i chociaż nie był atletycznej budowy, zrozumiałam, że musiał dużo pracować fizycznie. Nie chciałabym oberwać torbą, którą rzucił, i wolałabym jej nie łapać.

Chwilę pogrzebałam w środku.

– Proszę. – Podałam mu kolejne zawiniątko.

– To dla mnie? – Odgarnął grzywkę z oczu.

– Nie. Dla twojego brata. Możesz mu to dać.

Niepewnie sięgnął po zawiniątko, próbując zostać jak najdalej od siennika.

– Co to w ogóle jest?

W jego dłoniach wydawało się dziwnie małe. Albo on miał proporcjonalnie duże dłonie. Nie, chyba po prostu był bardzo szczupły. Wręcz chudy. Jaka szkoda, że nie spakowałam swojego śniadania, mogłabym podarować mu coś potrzebniejszego.

– Chusteczka – odpowiedziałam. – Haftowana. – Na wszelki wypadek nie dodałam, że przeze mnie.

– Po co mi to? – zdziwił się.

– Żebyś mógł ją dać swojemu bratu.

– Na ten…. Dzień Szacunku?– spojrzał na mnie podejrzliwie. – A ty nie chciałaś jej dać… – chwilę błądził wzrokiem po drewnianych przyporach – … Kro… Krotonowi?

Fakt, że znał imię mojego brata, nie świadczył o niczym, ale w tym momencie nieco mnie uspokoił.

– Nie, dla Krotona mam inną. Ta jest… cóż, to prototyp, ale mam nadzieję, że się nada.

– Prototyp? – Ważył zawiniątko w ręku i patrzył na nie z taką miną, jakby miało wystrzelić ognistymi racami.

– Taka wstępna wersja – wyjaśniłam. – Ale bardzo się starałam. – To była prawda. Nie wypadało dodawać, że zrobiłam ją dla Anemona i chciałam ustalić z Krotonem, czy warto doszyć do niej srebrne frędzle. Anemon był tym bratem, w którego gust nigdy nie mogłam trafić. Pozostawało mi mieć nadzieję, że do jego powrotu zdążę przygotować kolejną. I może przy okazji poćwiczyć nieco…

– Chcesz, żebym dał to Szakłakowi? – Ostrożnie rozsupłał pakunek i właśnie oglądał moje dzieło. A przy okazji zrobił taką minę, jakby przez okno właśnie wleciała latająca ropucha. Próbowałam z jego mimiki wywnioskować, czy bardziej „latająca”, czy jednak „ropucha”. – A nie mówiłaś, że prezent trzeba zrobić samemu?

Czyli jednak mnie słuchał.

– Owszem. Dlatego podarujesz swojemu bratu tę chusteczkę ode mnie – wyjaśniłam, kładąc nacisk na ostatnie słowa.          

Szczerze mówiąc, plan był nieco inny. Chciałam zaproponować, by sprezentował mu ją w swoim imieniu. Skoro jednak przyglądał się moim haftom jak latającej ropusze… cóż. Wiedziałam, że nie mogą się umywać do misternych prac królowej. Myślałam jednak, że na tle dokonań moich sióstr i ich dwórek wypadają nie najgorzej. Może jednak w prowincjach za Rzeką Bawełnianą sztuka hafciarska kwitnie i byłoby obrazą proponować komuś takie pokraczne mako-róże?

– Od ciebie? – powtórzył. – Czemu?

– Bo jestem mu wdzięczna. Powiedziałeś przecież, że mnie uratował.

Chłopak podrapał się za uchem. Znałam już imię jego brata, ale wciąż nie zdradził mi swojego.

– Słuchaj… – Spojrzał na mnie, kręcąc głową. – A nie wolałabyś sama mu da…

Nagle zmarszczył nos i odskoczył w tył, wciąż ściskając chusteczkę w ręku, a potem zamarł ze spuszczoną głową.

Drzwi skrzypnęły. Na progu pojawiła się królowa. Zlustrowała wnętrze chłodnym wzrokiem. Chłopak z rozczochranymi włosami stał w półcieniu, chyląc się i garbiąc jeszcze bardziej, ale nie zaszczyciła go ani jednym spojrzeniem, jakby był jednym z przykrytych płachtą teleskopów, teraz zupełnie bezużytecznych. To tylko utwierdziło mnie w przeczuciu, że musiał być elfem niskiego stanu, którego obecność nie jest szczególnie pożądana. Może Kroton zaangażował go do pomocy? Reakcję jej wysokości obserwowałam spod spuszczonych rzęs, również gnąc głowę w pokłonie. Oczywiście na tyle, na ile pozwalały mi te dwie poduszki.

Królowa podeszła do siennika.

– Jeszcze nie wstawaj. – Powstrzymała mnie gestem otwartej dłoni.– Jak się czujesz, Kruszyno?

– Dobrze, o pani.

– Spójrz na mnie.

Podniosłam wzrok. Królowa przypatrywała mi się z dziwnym napięciem. Sądziła, że kłamię? Nie podeszła jednak ani nie schyliła się w moją stronę – trzymała głowę tak prosto, jakby i jej szyję obłożono dwoma związanymi jaśkami.

– Rana na szyi nie boli?

– Nie… nie tak bardzo, pani.

– Kroton mówił, że dzięki Niebiosom nie jest głęboka – stwierdziła z lekko wyczuwalnym zniecierpliwieniem. – Ale powinniście bardziej uważać – dodała z naganą. Chłopak stojący w smudze cienia zwiesił głowę jeszcze niżej. Słowa powiedziane gdzieś w powietrze były skierowane również do niego.

Niemal bezszelestne kroki zbliżyły królową do wyjścia. Tuż przy drzwiach odwróciła się jeszcze na chwilę do mnie.

– Byłabym zapomniała… – Powiedziała tonem, który o żadnym ryzyku zapominania nie świadczył, przynajmniej na pewno nie z jej strony. – Na wieczerzę załóż suknię z wysokim kołnierzem.

Pokiwałam głową i jęknęłam. Nie tylko w duchu. Na szczęście królowa zdążyła wyjść pogrążona w swoich myślach. Oczywiście z tego wszystkiego zapomniałam o wieczerzy. Gdybym jednak zastanawiała się, czy atak wilczura – a nawet wilka – zwalnia mnie z obowiązku uczestniczenia w wystawnej, oficjalnej kolacji… cóż. Miałam odpowiedź. W myślach przeglądałam swoją garderobę. Będę musiała poprosić Kokoryczkę o pomoc w ubraniu się, bo to trochę zajmie, zwłaszcza w tych warunkach. Która była godzina? Kroton na pewno by wiedział, korzystał przecież z tych śmiesznych nakręcanych zegarków – medalionów na szyję. Gdzie się podziewa Kroton?

– Co to było? – spytał chłopak z potarganymi włosami.

Wzdrygnęłam się, bo zdążyłam zapomnieć o jego obecności.

– Pytasz o królową?

Mruknął potakująco. Widać nie satysfakcjonował go sam tytuł, który podałam na wszelki wypadek.

– To twoja matka?

– Y… a… tak, tak.

Tym razem nie kiwałam głową, żeby nie zabolało. Matka. Bywało, że ten fakt wylatywał mi z głowy.

– Nie jesteście za podobne. – Zmierzył mnie krytycznym spojrzeniem.

– Wiem, wiem – burknęłam. Królowa była smukła i wysoka jak wieża warowna. I bardzo oszczędna w słowach. Jej proste platynowe włosy spływały na plecy niczym najmisterniej tkany płaszcz. Miała alabastrową cerę, karminowe usta, oczy w kolorze majowych fiołków, na które długie rzęsy kładły się głębokim cieniem, i najdłuższe uszy, jakie widziałam. Uchodziła za wielką piękność. Naprawdę nie byłyśmy podobne.

– A dla niej nie wyhaftowałaś chusteczki? – zainteresował się nieoczekiwanie.

– Królowa otrzyma ode mnie podarunek na Dzień Wdzięczności, który wypada w Miesiącu Ziemi Zamarzniętej w Grudy – odpowiedziałam cierpliwie. – Wtedy honorujemy nasze babki, matki, starsze siostry, nauczycielki, piastunki i…

– Macie tu zamarzającą ziemię?

To pytanie było jeszcze dziwniejsze od poprzedniego.

– Tu…? Pytasz, czy w stolicy zamarza ziemia?

– No tak. Czy są mrozy.

Nie byłam pewna, o co mu chodzi.

– Nie, to taka zwyczajowa nazwa. Z zupełnie innej epoki. Kiedy nasze królestwo sięgało od oceanu do oceanu, aż po krańce północy, gdzie ziemię skuwają lody…

– Ale chyba nie przez jeden miesiąc? – zapytał z dziwnym wyrazem twarzy.

Miałam wrażenie, że próbuje się nie uśmiechnąć, ale na wargi ciśnie mu się jakaś kpina. Czy ja go czymś zdenerwowałam? Nadal boczy się o tego wilka tudzież wilczura? Nie mam obowiązku znać się wilkach. U nas nie ma ani wilków, ani mrozów. Nie sądziłam, że Rubieże tak bardzo różnią się od centralnych prowincji. Oczywiście było mi wstyd za moją niewiedzę, lecz jeszcze bardziej czułam się niezrozumiana i naprawdę zmęczona. Najchętniej opadłabym na siennik i spała aż do następnego ranka. Wiedziałam jednak, że nie wolno mi zasypiać. Muszę przygotować się do wieczerzy. A najpierw doczekać do powrotu Krotona. Nawet zakładając, że dałabym radę wstać z posłania i udać się do swojej komnaty o własnych siłach, nie mogłam tak po prostu iść. Nie byłam pewna, czy powinnam zostawiać naszego gościa samego. W końcu to obcy elf, na dodatek trochę dziwny. Mam obowiązek dowiedzieć się o nim jak najwięcej. I za żadne skarby nie zasypiać!

– Nie powiedziałeś w końcu, jak ci na imię… – zagadałam.

Znów siedział przy stole i z zaciekawieniem rozwijał kolejne mapy.

– Ty też mi się nie przedstawiłaś.

Ja mam się przedstawiać jemu? Królowa nie puściłaby takiej impertynencji płazem. Jednak, jak wspominałam, nie byłyśmy zbyt podobne. Również jeśli chodzi o naturalne poczucie dumy. Jego słowa brzmiały wyzywająco, a sam starał się sprawiać wrażenie zblazowanego. A przecież wiedziałam, że musiałby mieć oczy sowy czy innego nocnego drapieżnika, by odczytać cokolwiek z tych map, siedząc tak głęboko w cieniu i tak daleko od lampy. Po prostu zakrywał się nimi przed moim wzrokiem. Albo chciał czymś zająć ręce.

Może w północnych prowincjach mężczyznom nie wolno podawać swojego imienia, póki nie zrobi tego kobieta? Nawet jeśli imię tej kobiety znają wszyscy poddani? Z natury jestem raczej ugodowa i również tym razem miałam ochotę ustąpić, stosując się do jego zwyczajów, ale pomyślałam, że kiedy zrozumie, jaki nietakt popełnił – a dowie się o tym prędzej czy później – będzie mu bardzo wstyd. Należało go więc delikatnie naprowadzić…

– Naprawdę nie wiesz, jak mi na imię?

– Nie mam bladego pojęcia – wymruczał zza mapy.

– Ale już wiesz, kim jestem, tak?

Odłożył mapę na swoje kolana.

– A ty wiesz, kim jestem ja? – zapytał i spojrzał na mnie wzrokiem tak lodowatym, że można się było oparzyć.

– N-nie… Przykro mi, ale…

Wypowiedziałam te słowa odruchowo. Tak naprawdę nie było mi przykro. A jeśli, to nie z tego powodu. Czułam za to narastającą irytację. Zaraz mu wszystko mu wygarnę!

– I właśnie taki jest z wami problem. – Chłopak wstał. Tym razem się nie garbił. Patrzył na mnie z góry – bardzo, bardzo z góry. – Uważacie się za pępek świata. Sądzisz, że muszę cię znać, bo jesteś jakąś elfią księżniczką? Więc czemu ty nie…

Drgnął nerwowo i zerknął w kierunku drzwi.

Czyli to jakiś… demokrata?, zdumiałam się. Ale przecież ostatniego powieszono trzy wieki temu. Ostentacyjnie udaje, że mnie nie zna, by wyrazić swoją pogardę dla władzy? To dziecinne. I niebezpieczne. Nawet jeśli wojna się skończyła, to…

– Kruszyno, Piołunie?

Kroton pojawił się przy nas praktycznie znikąd, bezszelestnie jak na rasowego elfa przystało. Tylko reakcja chłopaka o zapędach równie anarchistycznych jak jego uczesanie (czy raczej brak uczesania) podpowiedziała mi, że się zbliża. Byłam jednak tak pochłonięta własnymi rozterkami, że zlekceważyłam sygnały ostrzegawcze. Ostrzegawcze? Przecież to właśnie przy Krotonie czułam się najbezpieczniejsza na świecie. Nie miałam powodów do obaw. Więc czemu pomyślałam w ten sposób?

– Już wstała – wymruczał chłopak w kierunku mojego brata, wskazując na mnie niemal oskarżycielsko.

– Niebiosom dzięki.

– Czyli masz na imię Piołun? – zagadałam do naszego gościa. Widziałam, jak rzednie mu mina. Do pewnego stopnia spodziewałam się podobnej reakcji. Posłał Krotonowi pełne wyrzutu spojrzenie, a ten odpowiedział wysoko uniesionymi brwiami.

– To jest nie w porządku – oświadczył chłopak, krzyżując ręce na klatce piersiowej.

– Cóż takiego? – spytał Kroton głosem jeszcze cierpliwszym i spokojniejszym niż zwykle.

– Ona mi się nie przedstawiła! – wyjaśnił chłopak. Chyba błędnie założyłam, że jest w moim wieku. Był wysoki i tyle, ale zachowywał się jak zupełne dziecko. I znowu ten oskarżycielsko wymierzony we mnie paluch. Miałam ochotę zbesztać go – właśnie jak dziecko, które zasłużyło sobie na reprymendę – ale pamiętałam, że jest nietutejszy i być może straumatyzowany. Poza tym byłam ciekawa, jak odpowie mu Kroton. Mimo niesamowitych pokładów wyrozumiałości i on rzucał czasami naprawdę cięta ripostą. Tym razem jednak tylko zdziwił się i zerknął najpierw na mnie, potem na niego, jakby próbował ustalić, co dokładnie zaszło.

– Kruszyna? – wskazał mnie ruchem głowy.

– Tak, ta kruszyna. – Ostatnie słowo chłopak wymówił niemal pogardliwie. Teraz byłam pewna, że do pełnoletności brakuje mu co najmniej kilku lat więcej niż mnie. I czuje się taki ważny, bo jest raptem głowę… albo dwie… czy coś koło tego wyższy.

– To właśnie Kruszyna – wyjaśnił Kroton.

W tym momencie podejrzewałam, że dobrze się bawi. Ale mnie niespecjalnie było do śmiechu. Powinnam szykować się na wieczerzę, a nie drażnić z jakimś… cóż, zawstydziłam się, że tak pomyślałam, ale pierwsze słowa, jakie przyszły mi do głowy, brzmiały „z jakimś nieokrzesańcem, którego chyba wypuszczono z klatki”. Myśl, że Konwalia na moim miejscu rozpłakałaby się, zrobiła karczemną awanturę albo zemdlała, a najlepiej wszystko po kolei, trochę pokrzepiła mnie na duchu. Ten scenariusz nie musiał być prawdziwy. Może nawet nie było szczególnie sprawiedliwe tak oceniać swoją starszą i ostatecznie bardziej wyrobioną towarzysko siostrę. Ale jakoś poprawiło mi to humor. Tak samo jak obserwowanie bladej twarzy chłopaka, na której wyraz zdumienia przechodził w zrozumienie.

– Kruszyna, tak? – Uśmiechnął się albo skrzywił. – Nawet ładne. – I oczywiście dodał: – Pasuje ci.

Za swoje największe dzisiejsze dokonanie poczytuję sobie fakt, że nie ogryzłam się niczym w stylu „A ty powinieneś się nazywać Burak, nie Piołun”. Uniosłam głowę i z godnością (taką, na jaką pozwalały dwa jaśki przy mojej szyi) odpowiedziałam:

– Piołun też ładne.

I wtedy przypomniałam sobie dudniący, dochodzący jakby zza grobu głos wołający „Piołun, ty kretynie!”. Na pewno nie należał do Krotona, ale, jak widać, opinie miał trafne.

– Wcale nie ładne – odpowiedział chłopak zwany Piołunem. Wtedy zrobiło mi się go nawet trochę żal.

Tymczasem Kroton podał mi obie dłonie, zachęcając, bym powoli wstała. Potem ostrożnie rozwiązał przytrzymującą poduszki szarfę. Gdy usiadłam, wręczył mi manierkę z ostro pachnącym płynem, lepkim i gorzkim, choć na pewno wymieszanym z miodem.

– Dostałaś silne zioła przeciwbólowe, możesz czuć lekkie zawroty głowy – wyjaśnił i kazał mi odczekać dłuższą chwilę.

Potem na próbę przeszłam się raz i drugi wzdłuż pracowni. Kroton cały czas mnie asekurował. Miałam wrażenie, jakbym unosiła się w wodzie, ale było to lekkie, przyjemne uczucie. Tym razem faktycznie nic mi nie dokuczało, nawet szyja, gdy ostrożnie przekręcałam głowę.

– Szakłak mówi, że do wesela się zagoi – oświadczył niespodziewanie nasz gość.

– Jakiego znowu wesela? – zaniepokoiłam się, ale Kroton tylko pokręcił głową.

– Poza tym bez księżyca i tak nic jej nie grozi – ciągnął chłopak. – Innymi słowy, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Uważam, że miała sporo szczę…

Tym razem Kroton przerwał mu stanowczo:

– To nie czas ani miejsce na takie dyskusje. A już na pewno nie temat do żartów. – Zaraz też zwrócił się do mnie ściszonym głosem: – Uważaj, proszę. Założyłem tylko pięć szwów, niemniej…

Pewnie chciał mnie uspokoić swoim „tylko pięć szwów”. Znaczyło to, że rana nie była rozległa. Ale mnie przeraziło, że w ogóle jakichś potrzebowałam. Co się w ogóle stało z tamtym psem, wilkiem czy cokolwiek to było? Miałam tyle pytań! Kroton pewnie wyczytał to w moim spojrzeniu, bo nim zdążyłam otworzyć usta, uniósł dłonie tak, jakby kogoś uspokajał albo odpierał potencjalny atak.

– Wieczerza niebawem. Pewnie chciałabyś się nieco przygotować…

Był to jego milszy sposób mówienia, że powinnam już iść. Nie łudziłam się, że zdołamy porozmawiać w czasie kolacji, ale próbowałam nie okazywać rozczarowania. Może skoro mój areszt się skończył, zdołam tu przyjść jutro? Ukłoniłam mu bratu ostrożnie, dygnęłam też w kierunku gościa i ruszyłam ku drzwiom.

– Posłałem po Kokoryczkę, aby cię odprowadziła – dorzucił Kroton.

I faktycznie, na schodach słyszałam już znajome tuptanie przerywane lekkim sapaniem. Kroton zszedł ze mną na pierwsze półpiętro, patrząc, czy stąpam równo i z należytą ostrożnością, potem zaś polecił Kokoryczce, by miała na mnie baczenie. Ta skwapliwie pokiwała głową, aż podskoczyły jej dwie rude kitki.

W drodze do mojej komnaty wielokrotnie przystawała, „żeby się panienka nie forsowała”. Podejrzewałam jednak, że do wieży Krotona biegła ile sił w nogach i teraz sama potrzebowała odpoczynku. Byłam pewna, że zasypie mnie pytaniami, ale ostatecznie nie chciała wiedzieć niczego poza „Jak się panienka czuje?” i „Na pewno wszystko w porządku?”. Może Kroton sam szepnął jej słówko albo dwa. Chciałabym wiedzieć, czy były to wyjaśnienia, których mi poskąpiono, czy całkowity i kategoryczny zakaz drążenia tematu. Miałam wrażenie, że Kokoryczka czuje przed Krotonem jakiś zabobonny wręcz lęk. Może chodziło o to, że bądź co bądź to najstarszy syn króla? Albo… Kokoryczka była już w wieku, w którym zapuszcza się włosy. A mój najstarszy brat, choć pewnie w oczach większości elfich panien na wydaniu nie dorównywał urodą Oleandrowi i Anemonowi, mógł jednak uchodzić za przystojnego mężczyznę. Nawet jeśli nie był kawalerem do wzięcia. Westchnęłam w duchu. Dziwne myśli przychodzą do głowy elfce pogryzionej przez wilka. Albo wilczura. Raczej wilczura, bo Piołun wyglądał mi na kogoś, kto potrafi naginać fakty dla efektu. Cóż, skoro ma starsze rodzeństwo, to jestem nawet w stanie go zrozumieć.

Choć palce Kokoryczki śmigały po obciągniętych aksamitem guzikach z prędkością błyskawicy, samo wpakowanie mnie w suknię z wysokim kołnierzem zajęło masę czasu. Do ciężkiej szmaragdowej tkaniny pasowała brosza w kształcie okrągłego słońca jak psotny wielowąż wysuwającego języczki promieni. Może w zaistniałych okolicznościach nie był to najszczęśliwszy wybór, jednak zadanie tej ozdoby polegało przede wszystkim na przytrzymaniu obu części kołnierza dość blisko, by nie odsłaniał mało estetycznych bandaży na mojej szyi.

– Ślicznie, panienko! – Kokoryczka aż klasnęła w dłonie. – Wygląda panienka tak szykownie! Jakże żałuje, że nie mogę dziś iść z panienką.

Ja też żałowałam, że Kokoryczka nie może iść ze mną. A jeszcze lepiej – zamiast mnie. Czy to z powodu półrocznej przerwy oficjalna królewska wieczerza budziła w niej taki entuzjazm? A może spodziewała się jakichś wieści na temat królewny Konwalii i wypatrywanego przez Psiankę domniemanego księcia? Pewnie nie powinnam tak myśleć, skoro przeleżałam pół dnia, ale marzyłam tylko o tym, by wrócić do swojej komnaty i iść spać. Może jeszcze poczytać przez chwilę „Przebogaty atlas świata żuków i chrabąszczy”, choć tym razem myśl o pieczołowicie wykonanych ilustracjach rohatyńców i ryjkowców nie budziła we mnie aż takiego entuzjazmu. To pewnie wina silnych leków, pomyślałam. Do wyszywanej srebrem sakiewki szybko schowałam wachlarz. Przyda się, jeśli zaczęłabym ziewać.

Z pobrzękującymi na nadgarstkach bransoletami, z olejkiem różanym wtartym w czubki uszu, a także wyposażona na drogę w setkę dobrych rad (z których ostatnia brzmiała oczywiście „I niech się panienka uśmiechnie!”), podreptałam do sali biesiadnej przez zaplecze kuchenne. Dochodzące z samej kuchni odgłosy świadczyły, że praca wre, ale na zapleczu krzątało się zaledwie kilku kuchcików oraz fagas przecierający srebra. I tak, jak sądziłam, zastałam tam Pokrzywę. Ona też często korzystała z bocznego wejścia, aby uniknąć tych długich i absolutnie zbędnych rozmów prowadzonych w kuluarach. Wiedziałam, że nie zobaczę jej w zbroi, ale zdziwiło mnie , że nie założyła galowego munduru. Tylko przypięty do piersi order białej róży przypominał, że jest kadetką.

Miała na sobie bordową suknię z gorsetem, który nieoczekiwanie przypominał wszystkim patrzącym, że ta oddana łucznictwu i szermierce elfia wojowniczka może pochwalić się… cóż, tym wszystkim, co Anemon dyplomatycznie nazwałby kobiecymi kształtami, a Oleander trochę bardziej wprost. Oplatające jej szyję sznury pereł z Zatoki Potrzasku wydawały się jeszcze bielsze na śniadej cerze, gdy oplatały jej szyję. Jakaś wprawna ręka, najpewniej jednej z garderobianych, podkreśliła barwiczką kształt pełnych ust Pokrzywy. Domyślałam się, co ona sama o tym sądzi. Od jej miny skwaśniałoby świeżo udojone mleko.

– Zaraz się w tym uduszę – burknęła. – Albo zerwę to cholerstwo i jej wysokość narobi rabanu. – Ale zaraz uściskała mnie mocno i zarazem ostrożnie. Musiała usłyszeć o moim gardle. Jakiś cień w jej oczach kazał mi zgadywać, że wie o wiele więcej, choć niekoniecznie może się ze mną podzielić tą wiedzą.

– Dobrze cię widzieć – powiedziałam zamiast „tęskniłam”. Jako kadetka pewnie nie życzyła sobie podobnych czułostek. – Pięknie wyglądasz – dodałam.

Skrzywiła się jeszcze gorzej.

– Jak bardzo dorodny indor w porze godowej, nie?

Chciałam zaprzeczyć, ale po prostu obie parsknęłyśmy śmiechem. Mnie zabolało gardło, ją ściśnięte żebra. Jednak nie dało się ukryć, że jej włosy dawało się już zaczesać w tył, a część nawet lekko zakrywała kark. Z naszej dwójki to prędzej ja wyglądałam, jakbym jeszcze do niedawna była zgoloną na zero elfką z królewskiej armii. Czy to znaczy, że Pokrzywa chciała przejść do gwardii honorowej stacjonującej w zamku? A może…

– Uważaj na siebie! Bądź czujna! – Niespodziewanie chwyciła moją dłoń w swoje. – Pokój czy nie, uważam, że nie wolno ufać tym nowym. – Spojrzała mi prosto w oczy. – Wiesz, jak to mówią. „Natura ciągnie wilka do lasu”…

Miałam zdecydowanie dość wilków na dzisiejszy dzień, chciałam jednak spytać, o jakich nowych myślała Pokrzywa. Czyżby chodziło o przesiedleńców z Rubieży? Takich jak ten dziwny elf z pracowni Krotona? Niestety zanim zdążyłam sformułować odpowiednie pytanie, rozległ się dźwięk szklanych dzwoneczków, a to oznaczało, że należy udać się już prosto do sali biesiadnej i zająć swoje miejsce.

Ze zdumieniem spostrzegłam, że był tam tylko nasz szeroki stół. Wbrew tradycji krzesła i nakrycia stały po obu stronach i w zwyczajnych warunkach oznaczałoby to, że połowa wieczerzających musiałaby jeść odwrócona plecami do dworzan. Ale ławy dla dworzan zniknęły. Zapowiadała się więc znacznie bardziej kameralna kolacja. Tak przynajmniej pomyślałam, póki nie policzyłam miejsc siedzących. Dla nas było ich zdecydowanie za dużo. Królowa i królewna już stały przy swoich krzesłach, Kroton jeszcze rozmawiał z ojcem. Poczułam ścisk w gardle. A jeśli te dodatkowe nakrycia przygotowano dla poległych rycerzy, których dusze pożegnamy przed ich podróżą do Świata pod Skalnym Niebem ? Może do zamku dotarły smutne wieści o losach Oleandra i Anemona? Nie, niemożliwe. Energicznie pokręciłam głową, jakbym chciała osuszyć zbierające w oczach łzy. Królowa powiedziałaby mi przecież… Uśmiechnęłam się z przekąsem. Królowa powiedziałaby mi przecież, żebym ubrała się na czarno.

Czyli jednak któryś z fatygantów królewny? I jego rodzina? W takim razie uroczyste ogłoszenie zaręczyn musiałoby odbyć się w innych okolicznościach, a teraz mielibyśmy do czynienia z półoficjalnym spotkaniem zapoznawczym? Kto to w ogóle może być? Ten wypatrywany przez Psiankę książę, przez którego dostałyśmy areszt domowy? Najdyskretniej, jak potrafiłam, zerknęłam na Konwalię. Stała po mojej prawej, bliżej środka. Na jej policzkach faktycznie dostrzegłam rumieniec ekscytacji. Ale czy ta poziomkowa suknia z wysokim stanem obszytym złotymi blaszkami świadczyła o wyjątkowej randze naszego spotkania? Na czole Konwalii faktycznie lśniła korona – perły nanizane na złotą siateczkę tak misternie, że zdawały się wyłaniać z morskiej piany. Kolacja miała więc charakter oficjalny. Ale część klejnotów rodowych musiała zostać w szkatule. Król i królowa, choć w podwójnych koronach, również ubrani byli raczej skromnie. Cóż to za okazja, przy której trzeba demonstrować raczej władzę niż bogactwo?

Nagle parsknęłam. Czyżby Złotokapowi w końcu się poszczęściło? Choć brakowało jej manier i znaczniejszych dokonań, a szlachectwem szczyciła się dopiero od dwóch pokoleń, to jego rodzina handlująca korzennymi przyprawami i szlachetnymi kamieniami z Wysp Szczęśliwych bez przeszkód kupiłaby cały ten zamek, więc im trudno byłoby zaimponować starym złotem. Jak rzadko kiedy pomyślałam, że żal mi Konwalii. Ona go nawet nie lubiła. A może to ja czegoś nie zrozumiałam? W oczach Konwalii malowało się jakieś trwożne uniesienie. Obawa walcząca z ciekawością. A więc jednak ci nowi, o których wspominała Pokrzywa? Przesiedleńcy? A może najbardziej zasłużeni żołnierze z armii chłopskiej, którym król zamierzał nadać tytuły, herby i ziemię?

Przy ciszy panującej na sali bałam się, że ktoś usłyszy w końcu te wszystkie myśli, które moja głowa mieliła jak młyn ziarno na mąkę. Tyle że z tej mąki nie było żadnego chleba. Chleba… Teraz poczułam, jaka głodna jestem. Może dlatego nie potrafię właściwie przeanalizować sytuacji. Albo to wina ziół od Krotona. I nadmiaru wrażeń. Czułam, że umyka mi coś bardzo ważnego. Ale w tej chwili marzyłam już tylko o pajdzie chleba z solą i śmietaną. Wiedziałam, że nie usiądziemy, póki znów nie zabrzmią srebrne dzwoneczki, a te nie zadzwonią, póki w sali nie zbiorą się wszyscy zaproszeni na dziś goście.

Gdy na korytarzu zastukały kroki, drgnęłam, a Konwalia – jestem pewna! – aż zastrzygła uszami.

Póki co – wszedł Cykas, szambelan. Jego botki z żółtej skóry stukały komicznie na czarno-białej posadzce, a niebieskie piórko przy czapce podrygiwało w rytm rozkołysanych kroków. I, o zgrozo, w dłoni dzierżył zwój, z jakich zwykle wyczytuje się imiona i tytuły gości. Więc to jeszcze potrwa… Widziałam, jak Konwalia skubie palcami białe koronki wychylające się spod rękawów sukni. Policzki miała czerwone jak cegła, czoło blade jak ściana pobielana wapnem. To przez ciasno zawiązany gorset. Kokoryczka uznała, że możemy sobie dyskretnie podarować ten element garderoby – dzięki temu moja kreacja, choć nie układała się aż tak ładnie, była stokroć wygodniejsza. A takie kwestie mają znaczenie przy mistrzu ceremonii, który nie lubi się spieszyć.

Właśnie wygłaszał mowę pełną retorycznych esów-floresów, z której powinno wynikać, jak dobrze spotkać się dzisiejszego wieczora. Podejrzewam, że nie tylko ja miałam na ten temat inne zdanie. Mimo panującego nawet o tej porze upału okna sali pozostały zamknięte, a kotary zasłonięte i panował zaduch nie do opisania. Zaś w gorsecie oddycha się jeszcze trudniej. Wyjęłam wachlarz, który pomagał mi ukrywać ziewanie, i przy okazji dyskretnie wachlowałam bliską omdlenia Konwalię. Bycie najmłodszą ma swoje plusy, a bycie królewną na wydaniu – minusy.

Słowa szambelana wciąż płynęły szerokim i niekoniecznie wartkim strumieniem. Z początku próbowałam skupić się na treści, żywiąc nadzieję, że wyłowię jakieś przydatne informacje dotyczące bieżącej sytuacji, niedawnych wydarzeń na froncie czy królewskich planów. Teraz jednak ignorowałam je bez poczucia winy. Miałam wrażenie, że król i Kroton wymieniają szeptem jakieś uwagi. Nagle za oknami zabrzmiało. Szła kolejna letnia burza. Pierwsza burza po końcu świata. Cykas aż podskoczył. Zerknął w zwój, jakby przypomniał sobie o jakimś przykrym obowiązku, i z pewną rezerwą zadeklamował śpiewnie:

– Najwyższy czas przedstawić tu obecnych…

Król wstał, a w raz z nim wyprostowali się stojący z tyłu przyboczni. Zastukali po posadzkę drzewcami halabard. Raz, drugi… Wcześniej skryli się tak głęboko w cieniu, że nie zwróciłam uwagi na ich obecność. Chyba źle oceniłam rangę dzisiejszego spotkania. W pełnej zbroi musieli się niemal gotować – a wierząc w dobre serce i zdrowy rozsądek naszego ojca króla, musiałam wierzyć również, że nie naraża swoich poddanych na takie katusze zupełnie bez powodu.

Za trzecim uderzeniem główne drzwi otworzyły się na oścież i przez całą długość sali przeszedł…

– Kątnik… – wyczytał szambelan – receptor królewskich synów.

Nie zrozumiałam tego tytułu. Spojrzałam ze zdumieniem w stronę Konwalii. To miałby być nauczyciel Oleandra i Anemona? Nigdy o nim nie słyszałam. Nie przypominał żadnego znanego mi elfa. Szczerze mówiąc, w ogóle nie przypominał elfa. Cała jego sylwetka wydawała się utkana z mroku. Stóp nie było widać spod czarnej tuniki, a dłonie, twarz i włosy w zasadzie nie różniły się od niej kolorem. Gdyby nie lśniące białka oczu i pojedynczy srebrny pierścień albo sygnet na jego palcu, myślałabym, że widzę jedynie cień mężczyzny.

Czyżby padł ofiarą jakiegoś strasznego zaklęcia? Próbowałam rozróżnić rysy twarzy, ale w nikłym świetle kandelabrów było to niewykonalne. Oczywiście skoro król wstawał, my również. Ale teraz chyba za bardzo wychyliłam się ze swojego miejsca w szeregu, bo Konwalia posłała mi wymowne spojrzenie. „Nie rób z siebie dzikuski, czarnego elfa nie widziałaś?”, pytała wzrokiem. No nie widziałam.

Persona nazwana Kątnikiem podeszła stołu, ukłoniła się niezbyt głęboko, ale wyraźnie, a gdy król odpowiedział identycznym skinieniem, zajęła miejsce dokładnie naprzeciw niego. Choć nie wątpiłam, że ojciec darzy wielkim szacunkiem ludzi nauki, nie wyobrażałam sobie, że nauczyciel może zostać uhonorowany w ten sposób. Ale gdy tylko mężczyzna usiadł, ciszę, jaka zapadła na sali, znów przerwał głos szambelana.

– Szakłak… y… książę?

To nieeleganckie zająknięcie się i dziwna intonacja, w innych wypadkach niewybaczalne, wydały mi się zupełnie zrozumiałe. Poza Krotonem niewielu elfich arystokratów ma prawo do tytułu księcia. Cykas zrobił przepraszającą minę, jakby nie chciał popełnić nieuprzejmości, ale ze wszystkich sił próbował dać do zrozumienia, że nigdy nie słyszał o żadnym księciu imieniem Szakłak. Ale mnie to imię nie było obce.

Król zmarszczył brwi. Mogłam się spodziewać, że przemówi tonem świadczącym o wielkiej i szczodrej monarszej cierpliwości, ale i przypominającym, że cierpliwość ta ma swoje granice.     

– Konkretnie to królewicz… – zaczął, a wtedy, o zgrozo, w słowo wszedł mu drugi głos.

– …ale mniejsza z takimi.

Kątnik pokręcił lekko głową. Ale chyba nikt poza mną nie zwrócił na to uwagi, bo wszyscy jak na komendę odwrócili się w stronę wejścia. Ja również, choć nie od razu. Próbowałam nie być taka ewidentna. Znałam to imię i znałam ten głos. Głęboki, dudniący i jakby lekko zachrypnięty. Tak, owszem. Głos wołający „Piołun, ty kretynie!”. Brat tego elfa z Rubieży jest księciem? A nawet królewiczem? Nie sądziłam, że ktokolwiek poza Anemonem i Oleandrem mógł być tak nazywany…

Stukot kroków na posadzce stawał się coraz głośniejszy. Brzmiało to, jakby szło kilka osób naraz. Czy to na pewno były kroki? Może raczej stukot kopyt? Ale przecież nikt nie wjeżdża do sali biesiadnej konno. Wolniutko podniosłam wzrok.

Nienaturalnie wysoką i jakby dziwnie rozciągniętą sylwetkę okrywał płaszcz z kapturem. Albo rodzaj peleryny. Układającej się w przedziwny sposób. Serce zabiło mi mocniej, bo byłam przekonana, że to centaur. Z dzieciństwa pamiętałam książkę z bajkami, w której centaur przemierza las okryty śniegiem. Nigdy nie widziałam centaura na oczy. Śniegu też nie. Słyszałam jednak, że na Rubieżach czasem pada, więc…

Ale wystarczyło jeszcze kilka kroków, by Szakłak wszedł w krąg światłą rzucanego przez kandelabry, a ja zrozumiałam swoją pomyłkę. W legendach centaury wyglądali jak elfowie, tyle że z końskim tułowiem. A to nie były końskie nogi. To nie było żadne znane mi zwierzę. Spod okrycia wystawały pazurzaste łapy pokryte czerwono-czarną łuską. Co najmniej cztery. Skóra klatki piersiowej wydawała się fioletowa i pokrywały ją skomplikowane białe malunki – chyba bardzo ważne, skoro ten dziwnie uszyty strój eksponował akurat goły tors. Na szczęście raczej elfi. Chyba. Elfowie zwykle nie pokazują się bez koszul. Muskularne ramiona również zostały ozdobione białymi malunkami. A dłonie… Przez te pazury nie byłam pewna, czy rzeczywiście mogę je nazwać dłoniami. Ale nawet nie pazury, łuski i dodatkowe kończyny – ani ten zdecydowanie nieelfi stopień negliżu – sprawiały, że czułam się tak nieswojo. Nijak nie mogłam zobaczyć twarzy Szakłaka. Kaptur naciągnął zbyt głęboko na oczy, a cień tkaniny przysłaniał niemal całe oblicze naszego gościa.

– No witam – powiedział Szakłak, kłaniając się niedbale w nieokreślonym kierunku. Ten nieokreślony kierunek wypadał jednak zaskakująco blisko mojej części stołu. Albo przynajmniej takie odniosłam wrażenie.

– Kto tu kogo wita… – wymruczała Konwalia, choć nie w stronę gościa, a swojego talerza, zdecydowanie za cicho, aby zainteresowany ją usłyszał. – Nie jesteś u siebie… – I najpewniej z gniewu zarumieniła się po czubki uszu. A dodam, że jej uszy są dłuższe i bardziej szpiczaste niż moje. Tak jak sama królowa, Konwalia była bardzo wrażliwa na etykietę. Sama zupełnie nie zwróciłam uwagi na problematyczność owego „witam”. Moją głowę zaprzątała zupełnie inna kwestia. Skoro to jest Szakłak, starszy brat Piołuna…

 Jednak kolejne imię wyczytane przez Cykasa brzmiało:

– Szalej, królewicz.

Ten wydawał się nieco drobniejszy i bardziej przypominał elfa – przynajmniej do czasu. Również nosił białe malunki na skórze, tyle że po prostu śniadej, a ramiona i plecy okrywał identycznym ciemnym płaszczem. Nie zarzucił jednak kaptura, pewnie po to, by nie zahaczał o rogi. Dzięki temu jednak zauważyłam twarz o regularnych rysach, a wrażenia łagodności dodawały wielkie oczy, w których odbijał się blask płomieni. Sprawiał wrażenie nieco spłoszonego, choć i uradowanego. Idąc, rozglądał się jak ciekawskie dziecko. Ale kiedy mijał mnie przy stole, zauważyłam, że jego dłonie, choć delikatne, były całe czarne, jakby osmalone aż do przedramion, a zakończone krogulczymi pazurami.

I nagle zdjęta trwogą pomyślałam, że może dzisiejsi goście to elfowie wyzwoleni z terenów okupowanych przez szczury – nasi pobratymcy, na których przeprowadzono okrutne magiczne eksperymenty, takie, do których tylko sługusy Tojada Mordownika były zdolne. Może zostali porwani jeszcze w kołysce i dlatego na dworze nigdy nie wspominano ich imion? I żyli przez lata w szczurzych lochach, nie wiedząc, kim są, aż śmierć tyrana zdjęła z ich serc zaklęcie niepamięci, a królewska armia wyważyła bramy więzienia?

Choć przerażało mnie okrucieństwo szczurów tworzących z elfich jeńców takie chimery, poczułam też ulgę. Wiedziałam już, że te rogi, łuski i pazury trzeba traktować jak rany odniesione na froncie. Jak drewnianą nogą Datury, giermka, którego ponoć ugodziła w udo zatruta strzała, gdy przekradał się z raportem do elfiego obozu. Pewnie szybko nie przywyknę do tego widoku, ale nie wolno mi okazywać zdumienia ani zniesmaczenia. Tym elfom należał się bezwzględny szacunek. I dużo, dużo wyrozumiałości dla ich dziwnych manier. Jaka byłam głupia i okrutna, myśląc o tamtym potarganym chłopcu, że zachowuje się, jakby go wypuszczono z klatki. Jakie to przewrotne, że w zasadzie miałam rację, a teraz tak bardzo nie chciałbym jej mieć. Muszę go przeprosić. Tylko gdzie on…

– Piołun, królewicz! – zakrzyknął szambelan.

O wilku mowa!

Ze ściśniętym gardłem obserwowałam, jak przemierza drogę do stołu, garbiąc się i kuląc… i ze wszystkich sił próbując powstrzymać te odruchy.

– Co za menażeria – prychnęła Konwalia. Posłałam jej piorunujące spojrzenie. Pomijam nawet fakt, że blady i niemal jasnowłosy Piołun mógł przy odrobinie wysiłku (zwłaszcza ze strony fryzjera) uchodzić za elfa ze stolicy. Ale jakim prawem Konwalia oceniała niewinne ofiary? Przed wymierzeniem jej solidnego kopa w kostkę powstrzymała mnie tylko myśl, że jeszcze przed chwilą robiłam to samo. A, i jeszcze ta strasznie długa suknia krępująca ruchy.

Kątnik zajmował miejsce naprzeciwko króla, Szakłak i Szalej po jego lewej i prawej stronie – Szalej przed królową, pod której czujnym wzrokiem pochylił głowę zakłopotany, a Szakłak vis-à-vis Krotona, z którym gawędzili sobie jak starzy dobrzy znajomi. Żałowałam, że nie słyszę, o czym rozmawiają. W innych warunkach po prawej stronie króla, jeszcze przed Krotonem, mieli swoje miejsca Oleander i Anemon, jednak z powodu ich nieobecności Pokrzywa, zwykle sadzana przede mną i Konwalią, trafiła na prawą stronę stołu. Tyle dobrego, że może ona zdoła coś wyłapać z tej ożywionej wymiany zdań. Miałam nadzieję, że Piołun wybierze krzesło przed Konwalią – wtedy mogłabym do niego zagadać i ja. Ten jednak minął nas ostentacyjnie i rozsiadł się naprzeciwko Pokrzywy. Z niecną satysfakcją założyłam, że zaraz zrzednie mu mina, bo kto jak kto, ale Pokrzywa nie da sobie w kaszę dmuchać.

No i miałam za swoje. Myśl o kaszy sprawiła, że znów przypomniałam sobie, jak okropnie głodna jestem. Żadna ciekawość i żadne współczucie nie mogły oszukać faktu, że przecież niczego dzisiaj nie jadłam. Liczyłam, że na Piołunie zakończy się prezentacja gości, ale Cykas wciąż stał z boku stołu. I nadal wbijał wzrok w swój zwój, jakby została mu jeszcze jakaś łamigłówka nie do rozwiązania. Może właśnie dlatego zamiast jego głosu usłyszeliśmy wyższy, czyściejszy, dobiegający z początku sali:

– Szafirek i królewicz Durian.

Ku królewskiemu stołowi zaczęły zmierzać dwie postacie – jedna smukła i, jak się zdawało, całkiem wysoka, choć nie tak jak pozostałe, druga, przysadzista, nie mierzyła chyba nawet dwóch łokci i, ściskając za rękę pierwszą, dreptała niepewnie. Zrozumiałam, że było dziecko, góra dwuletnie, opatulone podobnym płaszczykiem. Mogłoby uchodzić za całkiem rozkosznego berbecia, ale chyba właśnie wycierało nos w swój kaptur. Efekt psuły też takie szczegóły jak zielona skóra i szeroki, kolczasty ogon, który wlokło za sobą po ziemi. A potem z najwyższym wysiłkiem, ale bez pomocy wdrapało się na krzesło naprzeciw mnie.

– Szafirek, tak? – szepnęłam i pomachałam do niego przyjaźnie, a on zrobił przestraszoną minę.

– Królewicz Durian. – Usłyszałam tuż przy swoim uchu. – Szafirek to ja.

Aż podskoczyłam. Tak skupiłam się na maluchu, że nie zwróciłam uwagi, kiedy krzesło obok, naprzeciw Konwalii, zostało zajęte. Berbeć pisnął z radości. To chyba znaczy, że w pojedynku na głupie miny wygrałabym ja. Kątem oka dostrzegłam, że Szafirek ma turkusowe włosy, ale poza tym może się pochwalić klasycznie elfią urodą. I chyba właśnie do mnie mruga. Wbiłam wzrok w swój pusty talerz. Nie wypadało przyglądać się nowym gościom z tak bliska. Skoro nie używa tytułu, to chyba tylko opiekuje się królewiczem Durianem? Ale skoro siedzi naprzeciw Konwalii, to jednak jest kimś ważnym? Nie była to jedyna rzecz, której nie rozumiałam, ale póki co, zerkałam tylko na sama Konwalię w nadziei, że jej reakcja coś mi podpowie. Z szerokiego arsenału królewskich grymasów moja siostra wybrała minę „udaję, że udaję, że się cieszę”. Innymi słowy, demonstrowała, jak bardzo jest niezadowolona, jednocześnie sugerując, że sprowokowana mogłaby okazać to dużo wyraźniej. A może tylko nie umiała udawać? Sądziłam, że opanowała bon ton do perfekcji. Ale miała prawo być głodna i zmęczona w takim upale i wśród tylu nowych twarzy. Jej co prawda nie pogryzł żaden wilczur, ale była w zbyt ściągniętym gorsecie – i raczej bym się z nią nie zamieniła.

Znów zabrzmiały srebrne dzwoneczki. Ale nie był to jeszcze sygnał dla podczaszych i kuchcików. Szambelan jeszcze nie siadał. Przeciwnie, to król wstał. Jednak gestem dał nam znać, byśmy nie podnosili się w ślad za nim. Prosił jedynie o chwilę uwagi.

Ciepłymi słowami powitał nowo przybyłych. Była to kolejna długa i pełna kurtuazji mowa, w której wyłapałam jednak „tych, którzy ponieśli niepowetowaną stratę” i „okrutnie doświadczonych przez los”. Już dawno przywykłam do faktu, że w podobnych okolicznościach trudno liczyć na konkrety, czułam się jednak srogo zawiedziona stopniem uogólnienia. Uciekinierzy, przesiedleńcy, jeńcy, ofiary magicznych eksperymentów? Kim byli nasi nieoczekiwani towarzysze? W ostatnich słowach król życzył im, by na zamku czuli się „jak u siebie”, była to jednak zwykła grzecznościowa formułka. Kątnik pochylił głowę na znak szacunku, reszta pokiwała, tylko królewicz Durian był zbyt zajęty obgryzaniem frędzla przy wiązaniu swojej kapotki. Myślałam, że ojciec usiądzie, jednak wyprostował się i zwrócił bezpośrednio do nas.

– To właśnie… cóż… potomkowie ostatniego szczurzego władcy.

Nikt nie zareagował. Żaden okrzyk zdumienia ani choćby szept nie przerwał ciszy, która zapadła po tym jednym jedynym zdaniu. Król zawiesił głos, jakby chciał dać nam czas na oswojenie się z tą informacją. Dzięki Niebiosom, bo choć słyszałam każde z jego słów wyraźnie, ze wszystkich sił starałam się zrozumieć, co tak właściwie mój ojciec w rzeczywistości powiedział.

Nie użył imienia „Tojad Mordownik”. Nie określił go mianem dyktatora, uzurpatora czy tyrana. O jego dzieciach nie powiedział „pomiot ciemności i zepsucia”. Dzieciach? Ta myśl bardzo wolno przebijała się do mojej świadomości. Czyli nasi goście byli szczurami, szczurami z krwi i kości, plemieniem, z którym przez dziesięciolecia toczyliśmy okrutną, wyniszczającą wojnę. Zdrajcami, buntownikami, mordercami, grabieżcami, podpalaczami i podżegaczami, całym złem tego świata. Złem, które ponoć zostało raz na zawsze pokonane.

I jakby nigdy nic przyjmujemy ich na królewskiej wieczerzy?

Gdy myślałam, że moje zdumienie nie może być większe, monarcha przemówił ponownie:

– A ja obiecałem, że wezmę ich pod opiekę.

Wtedy dowiedziałam się, że mój ojciec, król wszystkich elfów, Ligustr II, klnąc się na życie swoje i swoich poddanych, złożył umierającemu Tojadowi Mordownikowi straszliwą przysięgę, która zmieniała nieodwołalnie kształt całego znanego mi świata. Ale przede wszystkim miała zaważyć na losach moich bliskich.

– Tym samym…

 Zerkał na twarze siedzących przy stole elfów. Poczułam, kiedy jego łagodny wzrok spoczął na mnie, ale wolałam nie podnosić oczu. Wiedziałam, że odbija się w nich tylko strach. Z każdą chwilą większy, bo zrozumiałam, że król nie robi retorycznej pauzy w przygotowanej starannie przemowie. Dobierał słowa, które miały oddać coś, czego nie da się wyrazić słowami. Nie, to też nie. On szukał pomocy. Podniosłam głowę i uśmiechnęłam się – blado i niepewnie, ale chciałam mu jakoś dodać otuchy. Zakończyliśmy wieloletnią wojnę. Cokolwiek się stanie, poradzimy sobie z tym.

Nie miałam jednak pojęcia, czym mogłoby się okazać owo „cokolwiek”. Może król ogłosi na Wielkim Zgromadzeniu, że te szczury nie odpowiedzą głowami za zbrodnie swojego ojca? Będą tylko musiały wypełnić jakąś pokutę? A potem otrzymają pozwolenie na zostanie tutaj, wśród elfów, na elfich prawach?

–Tym samym… – powtórzył król i rozłożył ręce, a gest ten, jakby coś prezentował, mógł być równie dobrze wyrazem bezradności. Chyba wiedział o tym, bo zaśmiał się krótko i bez przekonania, jakby chciał przygotować nas na ten chichot historii. – Tak, od tej pory jesteśmy rodziną – oświadczył. I po chwili dodał: – Traktujcie więc ich, proszę, najlepiej, jak potraficie.

Oto historia o zderzeniu kultur i odkrywaniu swojego miejsca w świecie. Fantasy/romantasy, ale bardziej obyczajowe niż przygodowe. Dziękuję za przeczytanie tego rozdziału :)

Komentarze

Nie masz jeszcze żadnych komentarzy.