Zatrzymali się przy betonowym bloku. Drzwi na klatkę schodową były otwarte, więc bez trudu dostali się do środka. Kilkadziesiąt schodów pokonali, dotarli na piąte piętro i mieli przed sobą wyróżniające się spośród drewnianych, metalowe, zbrojone drzwi z numerem 13.
— Razi mnie fakt, że schron został zbudowany raczej dla tych co bardziej wpływowych.
Cieszcie się, że uzyskaliście chociaż do niego dostęp. Mieliście naprawdę niewyobrażalne szczęście. Zwykłym ludziom nigdy nie było dane przeżyć apokalipsy.
Grave to oczywiście pseudonim. Osoba go nosząca to barczystej budowy mężczyzna o gęstej, choć krótkiej, brązowej brodzie. Nosił się w dżinsach i brudnych koszulkach. Lubił majsterkować, więc nieobcy był mu zapach oleju. W wolnych chwilach zdarzało mu się konstruować materiały wybuchowe własnej roboty, co opanował niemalże do perfekcji. Zawsze nosił przy sobie fiolki z benzyną i zapasowy zapalnik, oprócz tego oczywiście śrubokręty, klucze i noże. Otworzył drzwi.
— Cześć — przywitała go dwójka wędrowców.
— Cześć... to naprawdę wy? Nie mogę uwierzyć — odpowiedział — wejdźcie, wejdźcie.
Środek był przyrządzony tak, jak można było sobie to wyobrazić. Niezbyt schludnie, ale klimatycznie. Zamknął drzwi na dwa zamki.
— Jak sytuacja w Gorzowie? — zapytał Niemy.
— Powiedziałbym, że świetnie, ale ostatnio w Santocku trochę gorzej.
— Masz na myśli ten zamach? Mam nadzieję, że nie masz z tym nic wspólnego — zażartował, przypominając sobie o zainteresowaniach kolegi.
— Cholera, mam. Sprzedałem trochę mojej tajnej mieszanki przypadkowemu kolesiowi. Zaciągał po poznańsku, co kłóciło się z jego ubiorem. Pomyślałem, że pracuje dla jakiejś mafii.
— Kacper...
— Tak, dokładnie tak się przedstawił. Cóż... teraz żałuję, chociaż już nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Pieniądze to pieniądze — starał się wmówić sobie obojętność, ale tak naprawdę targały nim potworne wyrzuty sumienia.
— Planujemy pojechać do Warszawy.
— Po co?
— Prezydent, o ile ktoś taki w ogóle żyje, może być zainteresowany Upadłymi.
Może zapewni nam godziwe i bezpieczne warunki do końca życia.
— A może nie. Śpiewka niesie, że to tak naprawdę postać fikcyjna i rząd tak naprawdę po cichu wszystkim kieruje.
— Forum zostało założone w tajemnicy przed władzami.
— Myślisz, że nie zdążyli się dowiedzieć? Zawsze jest taka możliwość, no ale jednak...
— Chcemy, żebyś z nami pojechał. Na tak długą drogę przyda nam się mechanik, poza tym nie chcemy tu ciebie zostawiać.
—No co ty, żartujesz...? — zakłopotał się — Do Warszawy? Oszalałeś? Tu jest moje życie...
Przespacerował się trochę po pokoju nerwowo. Sprzeczne cele się w nim spierały. Zostać tu i rozwijać interes, czy może pojechać w nieznane z nadzieją na lepszą przyszłość?
Po chwili namysłu — wziął głęboki oddech — dobra, pojadę z wami. Ale omijamy bazy mutantów, osady bandytów, jaskinie mantykor, jeziora utopców, elektrownie atomowe i te inne niemiłe rzeczy.
— Tak jest, nie mamy zamiaru eksplorować dokładnie mapy kwadrat po kwadracie. Nie martw się, najkrótsza droga, jak tylko się da.
Pomimo swojej budowy, która by na to nie wskazywała, Grave się bał. Wiedział, że zgadzając się na to, może już nigdy tu nie powrócić. Ale zgodził się.
— Ale dzisiaj zostańmy jeszcze u mnie, nie lubię spontanicznych decyzji.
Grave zadbał o odpowiednie warunki noclegu dla pary. Zaoferował im nawet wyżywienie i prysznic. Warunki w mieście były coraz lepsze. Za parędziesiąt lat może wszyscy zapomną o wojnie.
Niemy był w kuchni. Wyglądała prawie jak ta przedwojenna, może trochę zniszczona, ale trudno narzekać. Siedział na krześle, wodząc wzrokiem po pomieszczeniu. Na blacie zauważył kawałek mięsa. Sprawiał wrażenie całkiem świeżego. Niemy lewą ręką chciał podnieść ów kawałek i poczuł przeszywający ból. Został ugryziony.
Kawałek mięsa był uzbrojony w szereg małych ząbków, które jednak z łatwością przebijały skórę. Pod otworem gębowym miał małe rączki i nóżki, których wcześniej nie sposób było dostrzec. Niemy uderzał ręką, o co się dało, byle by strącić stworzenie, ale to nie chciało puścić. W końcu się udało, ale wyrwał ze sobą fragment ciała Niemego, tuż nad dłonią. Teraz mały podbiegł do ściany pod stołem i tam znieruchomiał — zaczął konsumpcję.
— Grave, chodź no tu! Co to ma być? What the fuck is this, man... Gdzie masz bandaże, jestem ranny.
Grave szybko przybiegł i wyciągając bandaże tłumaczył.
— Te stworzenia, nazywam je mięsami. Mięsy mają bardzo dobry kamuflaż, czasem można te małe mutanty znaleźć przy zwłokach, nieważne, czy ludzkich, czy zwierzęcych. Musiał się tu dostać razem z... — zerknął na blat — no tak, udało mi się kupić nieradioaktywnego kurczaka i oczywiście musiałem natrafić na takiego, w którym mieszka mięs.
— Dlaczego najpierw go nie zabijesz?
— Je, więc jest niegroźny. Gdyby mieć zapas pożywienia dla nich, to można z nich zrobić użytek. Są ślepe i głuche, napędza je tylko żądza jedzenia. Najłatwiejszy sposób, by to zabić, to rozerwać. Nie wyrywać, rozerwać. Teraz popatrz.
Grave wziął dziwne stworzenie w rękę. Nic mu nie zrobiło, za to ten drugą ręką pociągnął za drugi koniec, wylewając zawartość na podłogę.
— Gorzej, gdy jest ich więcej. Bez pełnego pancerza naprawdę łatwo można zostać skonsumowanym w całości. Niezbyt miła perspektywa, prawda?
— Twoja wiedza bardzo się nam przyda.
— Nie wątpię, dlatego radzę unikać po prostu wszelakich niebezpiecznych miejsc.
Jeśli by mnie zabrakło, to możecie sobie nie poradzić.
— Jakoś do tej pory się nam udawało.
Ale mieliście pewnie do czynienia tylko z ludźmi czy humanoidalnymi mutantami, prawda? Jak wyjedziecie z okręgu miejskiego, to będzie już gorzej. W Lubuskiem jest sporo lasów. W lasach łatwo można paść ofiarą gigantycznych pająków. Czasem z jaskiń mogą wychodzić mantykory, chociaż rzadko się to zdarza. Dlatego o żadnych, żadnych podziemiach nie ma absolutnie mowy, zrozumiano? Przejeżdżając koło jezior możemy przez przypadek natrafić na utopce, to już bardziej ludzkie mutanty.
— Zaraz, mantykory? Co to takiego?
— Widać, że nie opuszczałeś tych swoich ruin od dawna. Mantykory to dziwne stworzenia o ciele lwa, skrzydłach nietoperza i twarzy człowieka. Mają też ogon z bardzo silną trucizną, co gorsza, kolcami z tego ogona mogą strzelać na znaczne odległości. Wybierając się w drogę, należy wziąć różne antidota, na szczęście zdążyłem zebrać kilka podstawowych, więc nie ma problemu.
— A co wiesz o utopcach?
— W jakiś sposób udało im się wykształcić skrzela. Wyglądają niemalże jak zombie, wychodząc z wody często mają na sobie jakieś glony czy jakieś wodne żyjątka, które ich podjadają. Nie muszę dodawać, że mózg dawno im się roztopił. Trudno to nazwać życiem. Aczkolwiek podobno z niektórymi da się nawet pogadać, ale raczej wątpię, byś miał taką okazję, zanim nie wbiją ci jakiejś dzidy w brzuch.
— Kiedy będziemy mogli jechać?
— Cóż... teoretycznie w każdej chwili, ale mówiłem już, że to poważna decyzja. Zdajesz sobie sprawę, że możemy nie wrócić, prawda?
— No, zdaję.
— Tak właściwie, chętnie posłucham, jak się wam do tej pory powodziło.
— No, jak byłem w tych swoich ruinach.
— Wiedziałem, że nadal... — urwał — przepraszam, mów dalej.
— No i byłem sobie tam i pewnego ranka budzi mnie hałas, jakiś samochód przyjechał. A tam koleś, który już nie żyje, ale wtedy żył i mnie obezwładnił. W aucie była też moja żona. Udało nam się uwolnić i zamieszkaliśmy na jakiś czas w katedrze.
— Mogliście pojechać do mnie, ja byłem cały czas w Gorzowie.
— Myślisz, że to było takie proste? Ulicami rządził gang takiego jednego kolesia, on też nie żyje, ale pomógł nam się bezpiecznie dostać do schronu. Poza tym, skąd mieliśmy wiedzieć...
— Byłem ranny, więc trochę czasu spędziłem w szpitalu, najpierw w schronie, potem na Dekerta. Ostatecznie postanowiliśmy poszukać informacji o Upadłych, gadaliśmy z synem Abdullaha, Ibrahimem, wtedy też dowiedziałem się, że moja żona to naprawdę moja żona.
— To wcześniej nie wiedziałeś?
— No, nie, ukrywała ten fakt, ale mniejsza o to... — zatrzymał się na chwilę, westchnął i mówił dalej — spotkaliśmy nawet córkę Ibrahima, ale tak jak i on już nie żyją.
— To twoja robota?
— Nie, Ibrahima zabił zamachowiec, a Asilę jacyś szataniści.
— Aha, okej...
— No i potem pojechaliśmy do ciebie. I tak to właśnie było.
— No, ładnie. A jak twoja głowa?
— W sensie, że co?
— No, wiesz...
— Ach... nie jest źle, nie jest źle. Trudno jednak określić, co faktycznie było, a co nie było...
— Rozumiem. Spokojnie, zadbam o to, żeby nie było tego problemu. Mam trochę lekó w, może znajdziemy coś dla ciebie.
— Nie ufam tabletkom.
— Może warto spróbować. Odróżnianie rzeczywistości od fikcji jednak jest przydatne, nie uważasz?
I zaprowadził go do szafki z lekami. Większość miała dobrą datę ważności.
— Mam tu klozapinę, ale nie dam ci jej, bo jest zbyt niebezpieczna.
— Jakie skutki uboczne?
— Ryzyko agranulocytozy i zapalenia mięśnia sercowego.
— A po polsku?
— Można umrzeć.
— Skąd właściwie wiesz tyle o medycynie?
— Tak naprawdę nie wiem zbyt wiele. Miałem małą obsesję i uzbrajałem się w każdy rodzaj informacji, które mogą się przydać w przypadku sytuacji kryzysowych. Hmm... Risperidon. Bezsenność, pobudzenie, lęki oraz bóle głowy — zaczął czytać skutki uboczne — rzadko również mogą wystąpić senność, zmęczenie, zawroty głowy, zaparcia, nudności, wymioty, zaburzenia widzenia, priapizm, akatyzacja.
— Że co...?
— Priapizm to objaw chorobowy polegający na długotrwałym i bolesnym wzwodzie, a akatyzacja to zespół objawów polegający na pobudzeniu, lęku, rozdrażnieniu i trudnym do zniesienia niepokoju.
— To ma być lek, tak? Ja dziękuję.
— Czasem tak jest, że aby pozbyć się większego zła, musimy zaakceptować mniejsze.
— Jest coś takiego jak mniejsze zło? Zło jest złem, czyż nie?
— Zło w pewnych warunkach jest konieczne do osiągnięcia dobra. Dobrym przykładem jest właśnie leczenie za pomocą leków ze środkami ubocznymi. Miną. Wraz z twoją chorobą.
— Czy warto?
— Posłuchaj siebie. Zależy ci na odzyskaniu zdrowia, prawda? Każdego dnia obawiasz się, że możesz pomylić jawę ze snem, rzeczywistość z urojeniami. Do dziś pamiętam, jak rozmawiałeś ze ścianą wierząc, że jest to twoja żona. Ona bała się ciebie. Bała się, że zrobisz jej krzywdę, nie wierząc, że to ona jest prawdziwa.
Niemy milczał. Zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo męczące musiało być życie z nim. I dlaczego jego żona udawała, że nią nie jest. Dla swojego i jego dobra. Dla większego dobra.
— Pewnie nadal wierzysz, że Szef ją zabił, wszystko mi powiedziała — Grave kontynuował — fakty są takie, że ona jest z nami, w tym mieszkaniu i ma równie poważne wątpliwości, co ja. Po drodze może się zdarzyć coś niespodziewanego, czego możesz bardzo długo żałować.
Niemy nie odpowiedział. Bez słowa wziął opakowanie. Nie wiedział jeszcze, czy chce, czy nie chce wziąć podłużnej, zielonej tabletki. Usiadł obok Rudej i nieśmiało zaczął.
— Jesteś prawdziwa, prawda?
— Sprawdź, dotknij — powiedziała, biorąc jego rękę i przykładając do swojej twarzy — pora, byś sobie zdał z tego sprawę. Dopóki nie poznałeś mojej tożsamości, nie miałeś żadnych wątpliwości, bo mnie nie znałeś.
— Tak było... — niechętnie przyznał — ale teraz wiem... i przepraszam cię.
— Weź tabletkę, którą tam słyszałam, że ci Grave dał.
— Wieczorem.
— Weź teraz.
— Trzeba ją brać wieczorem — wypalił, chociaż wcale tego nie sprawdził.
— Skoro tak... — przesunęła rękę niżej — udowodnij mi, że ty jesteś prawdziwy.
A Niemy stał pośród pola kukurydzy. Nie było wojny. Nie było samolotów, bomb, min, żołnierzy. Wysunął rękę i dotknął kolby. Jednak ta rozpłynęła się, a on spadł w dół, w jezioro. Tam widział stwory z opowieści Grave’a, utopce. Ich zmarnowane, do przesady szczupłe ciała i okrywające je zgniłe od wilgoci szmaty w połączeniu z pustymi gałkami ocznymi przywołują na myśl porównanie do zombie. I obmacywały go w poszukiwaniu cennych rzeczy, ale nic nie znaleźli. Bandyci zostawili go w dole wykopanym w ziemi. Złapał za korzeń, który pociągnął całe drzewo. Ono go przygniotło i poczuł okropny ból. Igły kłuły całe jego ciało. Rozpływał się. Patrzył na siebie i wyglądał jak szlam. Jak kawałek zgniłego mięsa z rękami i nogami, który biegnie w ciemność. A tam nic. Tam zagłada. Ponownie, skóra, ale nie jego. Nie znał tej osoby. Nie umiał jej opisać słowami. Potem widział kolory, które oblewały go swoją istotą. A pośród nich liczba, a liczbą tą było trzynaście. I na trzynaście kawałków został rozbity, w trzydziestu trzech jednocześnie będąc. Figury miały jego twarz, ale nogi i ręce czyjeś inne. Nie miał wnętrzności, miał tam sedno materii. Poznał je i nie mógł go poznać, gdyż było niepoznawalne. Zobaczył niemożliwy do opisania kolor, którego nikt nigdy wcześniej nie opisał ani nie opisze. Był w pomieszczeniu ze ścianami składającymi się z tego koloru i mającymi kolor jego umysłu. Stał tam teraz, a za nim był drugi on, którego do tej pory nie znał, ale drugi on znał jego bardzo dobrze. Nie wiedział o nim nic, a on wiedział o nim wszystko.
— Nie mam pojęcia, po co żyjesz.
I podał mu nóż. A on pchnął go.
I obudził się zlany potem na jakiejś drodze, słysząc strzępki rozmów.
— Odurzyli go Grzybogrzewem... duża, duża dawka.
— Co zrobić w takiej sytuacji?
— Nie wiem, to dość nowy narkotyk...
Czuł straszny ból, nie wiedział, czy wziął tabletkę, nie pamiętał, jaka ostatnia chwila była spędzona w realnym świecie. Zobaczył sylwetki Rudej i Grave’a krzątających się wokół niego. Po chwili się wyostrzyły, zauważył, że byli poranieni, podobnie, jak i on sam.
— Yyych.... — wydusił z siebie coś, co miało być pytaniem, ale nie mógł się z nimi porozumieć. Nie mógł też poznać miejsca, w którym byli. Były jakieś drzewa, jakieś jezioro, popękana ulica, krew, ciała utopców i jakichś ludzi, których nie znał.
I ciemność. I następny dzień. Są już dużo dalej. Nadal nie poznawał otoczenia, ale teraz obserwował je z wnętrza samochodu. Przypięli go z tyłu pasami i co chwilę patrzyli, czy się budzi. Został obandażowany, na lewej ręce i głowie. Okropnie podarta koszulka i spodnie. Czuł okropny ból, głównie w głowie. — Co mi się stało...? — udało mu się w końcu zapytać.
— Naćpali cię Grzybogrzewem. To ciężki narkotyk. Cud, że żyjesz. W połączeniu z chorobą i lekiem stanowił bardzo groźną mieszankę.
— Ale jak odurzyli...?
— Ostatnio modne są pistolety strzałkowe, musiało jakoś im udać się zawrzeć toksynę w pocisku. Mogę się tylko domyślać, że to Grzybogrzew, ostatnio tylko o tym słyszę, bo daje mocnego kopa i ćpuny to bardzo lubią. Z Poznania to rozprzestrzenili, podejrzewam, że to ktoś wysoko postawiony jest za to odpowiedzialny — wyjaśnił Grave — w sumie równie dobrze mógłby to być Opal albo Trikstura, pewny być nie mogę .
— Opal? Trikstura?
— Opal, hicefamitamina, skutecznie zastąpił kokainę, wyprodukowano w Stanach. Wielu ludzi szukających religijnych doznań tego próbowało, często z tragicznymi skutkami. Trikstura to sprytna mieszanka alkoholu z Rohypnolem, może powodować zaniki pamięci, czy nawet paraliż.
— I to możliwe, żeby to tak włożyć do strzałki jakiejś...?
— No, widać możliwe, na podobnej zasadzie, jak maczanie pocisków w arszeniku.
Sprytny i wyszukany sposób, nie uważasz?
— Jakiś głupi... — odpowiedział i znów zasnął.